31.01.2012

„Cień pisarza” Philip Roth


Philip Roth znany jest przede wszystkim z „Kompleksu Portnoya”, książki, przez którą nie mogłam przebrnąć. Zatrzymałam się przy scenie w łaźni, kiedy narrator opisuje wygląd „szlonga” swojego ojca i powiedziałam sobie: nigdy więcej Rotha, to jakiś paskudny pisarz, owszem, zdolny bardzo, tworzy świetne dialogi, ale te jego pomysły!... Nie interesuje mnie to i w dodatku brzydzi. Nigdy więcej! Jednak po kilku miesiącach w moje ręce wpadł „Cień pisarza” i postanowiłam, że dam Rothowi jeszcze jedną szansę. Podjęłam wyjątkowo dobrą decyzję, bo „Cień pisarza” okazał się fascynującą książką, prawdziwą gratką dla osoby ciekawej tajemnic pisarskiego warsztatu i pisarskiego światka.

O czym to jest? 

„Cień pisarza” opowiada o tym, co mnie jako czytelnika interesuje najbardziej: o tajnikach pisania i powołania. Bohaterem książki jest Natan Zuckerman, młody, początkujący pisarz z bardzo wielkimi ambicjami. Przybywa on do domu znanego pisarza Lonoffa, by odkryć tajniki jego warsztatu i - powiedzmy wprost - podglądać jego prywatne życie. Gotów jest wskakiwać na stołek i przykładać ucho do sufitu, by podsłuchać rozmowy Lonoffa, a czego nie dosłyszy, nadrobi swoją bujną wyobraźnią. Uda mu się co nieco odkryć, ale ze zrozumiałych względów o tym nie napiszę. Bo i nie to mnie w książce najbardziej zaciekawiło. 

Idąc za swoim powołaniem, Natan przysporzył ojcu wiele zmartwień, zbulwersował żydowskie środowisko, w którym się wychował. Otóż coś go podkusiło, by opisać niechlubny epizod z dziejów swojej rodziny, i stworzył opowieść o Żydach śmiesznych, leniwych, kłótliwych. Jego bliscy zażądali, by zniszczył ten tekst i napisał o Żydach pobożnych, pracowitych, godnych podziwu, bo przecież swoich rodaków trzeba chwalić, ukazywać w jak najlepszym świetle, tym bardziej, że na świecie mało jest miłości do narodu żydowskiego. Własnego gniazda nie wolno kalać, a on to zrobił. Ale Natan nie zechciał, a może raczej nie mógł ze swojego pomysłu zrezygnować, bo to „coś”, co kazało mu pisać, to nie malutka zachcianka, ale ogromna siła, silniejsza od potrzeby bycia w dobrych stosunkach z rodziną, silniejsza niż pochwały, niż miłość ojca, niż poczucie moralności. 
Czyż Joyce, czyż Flaubert, czyż Thomas Wolfe, romantyczny geniusz z moich studenckich lektur, czyż oni wszyscy nie spotkali się z zarzutami nielojalności, nieuczciwości czy niemoralności ze strony tych, którzy poczuli się zniesławieni ich książkami? Jak sam sędzia wiedział, historia literatury to po części historia powieściopisarzy, co doprowadzają do furii swoich rodaków, krewnych czy przyjaciół* - zastanawiał się krnąbrny Natan. 
Powieść Rotha pokazuje, że niektórymi pisarzami miotają wielkie wewnętrzne konflikty i że moralność pisarska to niełatwa sprawa. Jaki powinien być prawdziwy pisarz? Czy powinien pisać tylko o tym, co chlubne i właściwe, czy też szczerze i bez żadnych ograniczeń pisać prawdę i tylko prawdę, nawet kosztem sprawienia bólu najbliższym osobom? 

Nie wiem, jak inni, ale ja wolę czytać powieści pisarzy bezkompromisowych, tych „niegrzecznych” i idących pod prąd. 

„Cień pisarza” jest warsztatowo bardzo dobry, ma przemyślaną konstrukcję. Choć akcja dzieje się w ciągu zaledwie jednej doby i Roth poruszył mnóstwo problemów, książka nie sprawia wrażenia przeładowanej i zagęszczonej. Roth jest mistrzem słowa, aż chce się wybrane strony odczytać jeszcze raz i oczywiście obowiązkowo sięgnąć po następne części cyklu o Zuckermanie. 

Bardzo spodobała mi się ta książka i chciałabym innych do niej zachęcić. Czy mi się uda? Pewnie nie, ale przynajmniej spróbuję. Myślę, że na pierwsze spotkanie z Rothem ta powieść będzie w sam raz. 

---
* Philip Roth, „Cień pisarza”, tłum. J. Zieliński, wyd. Tenten, 1991, str. 84.

 Napisane 2010-03-17

„Dziedzictwo” Philip Roth


Philip Roth jest pisarzem znanym na całym świecie. Przeczytałam zaledwie kilka jego utworów: „Cień pisarza”, „Everymana” oraz – w obszernych fragmentach – „Kompleks Portnoya”. A wczoraj w moje ręce wpadła autobiograficzna powieść pt. „Dziedzictwo”. Opowiada ona o tym, jak Roth opiekował się swoim chorym na nowotwór mózgu ojcem.

„Dziedzictwo” wzbudziło we mnie mieszane uczucia. Philip Roth wydał mi się człowiekiem bardzo niedyskretnym. Czytając, miałam wrażenie, że poznałam wszystkie wstydliwe tajemnice jego ojca, że chory staruszek został obdarty z godności nie tylko przez chorobę, ale także przez własnego syna. To trochę niesympatyczne. Bo co to za syn, który z jednej strony z oddaniem opiekuje się schorowanym ojcem, a z drugiej – uważnie go obserwuje i zbiera materiał do książki? Pewnego razu zmęczony, prawie ślepy ojciec Philipa Rotha nie zapanował nad sprawami fizjologicznymi. Ogromnie się wstydził i prosił syna, by zataić to przed innymi domownikami. Philip obiecał, że nikomu nie powie. I nie powiedział, ale... ale opisał to w książce. Opisał bardzo dokładnie i z wielkim rozmachem, nie w kilku linijkach, lecz na kilku stronach. O upokorzeniu biednego staruszka dowiedzieli się nie tylko domownicy, ale też czytelnicy z całego świata. W zachowaniu Rotha widzę i żenującą niedyskrecję, i wysilanie się na oryginalność.

„Zimowe dzieci” Dea Trier Mørch


„Zimowe dzieci” duńskiej pisarki Dei Trier Mørch to dość stara książka (po raz pierwszy ukazała się w roku 1976 w Danii), ale jakże urocza i nastrojowa. Opowiada o pacjentkach kopenhaskiego szpitala, które zimą przebywają na oddziale patologii ciąży i oczekują na rozwiązanie. Rozmawiają o dzieciach, radują się, ale też niepokoją. Jedna z bohaterek, Maria, ma za wiele wód płodowych i boi się, że urodzi kalekie dziecko. Inna pacjentka, Oliwia, choruje na cukrzycę i podczas ciąży gwałtownie pogarsza się jej wzrok. A Iwona? Lekarze każą Iwonie leżeć w łóżku, bo jej ciąża jest zagrożona. Niestety, Olfert, mąż Iwony, nie chce o tym słyszeć i w ogóle nie przejmuje się losem nienarodzonego dziecka.

„12 oddechów na minutę” Janusz Świtaj


Dzięki rozwojowi medycyny mnóstwo ludzi, którzy wcześniej nie mieliby szans na przeżycie, zostaje odratowanych: ratowane są noworodki z coraz mniejszą masą urodzeniową, osoby pozostające długo w stanie śmierci klinicznej, osoby z ciężkimi urazami mózgu. Janusz Świtaj to jeden z takich triumfów medycyny. Nie mógłby istnieć bez urządzeń medycznych: oddycha za niego respirator, nie rozstaje się z podnośnikiem i ssakiem, można nawet powiedzieć, że on i aparatura medyczna stanowią jedną całość. 

Ludzie na ogół o nie wiedzą o drugiej stronie medalu: to darowane życie sparaliżowani często uważają za męczarnię. Czują nieustanny ból, dyskomfort, nazywa się ich warzywami i traktuje tak, jakby byli pozbawieni czucia, wrażliwości, wreszcie - na ich utrzymanie przeznacza się zbyt mało pieniędzy. Umieszcza się ich w obskurnych domach opieki, gdzie skóra chorych gnije od odleżyn, albo wypisuje do domu i zostawia bez żadnej pomocy. Bliscy sparaliżowanych są złączeni z nimi jak syjamskie bliźnięta i nie mogą oddalić się na dłużej, muszą czuwać nad respiratorem, odsysać chorego, przewracać na drugi bok itd. Stają się więźniami maszyn medycznych. Głównym opiekunem Janusza Świtaja jest jego ojciec. Lecz co się stanie, kiedy stary ojciec nie będzie już mógł zajmować się chorym synem? W obawie o przyszłość Świtaj skierował do sądu wniosek o możliwość zaprzestania uporczywej kuracji i z tego powodu stał się najsłynniejszym polskim inwalidą.

Świtaj przyznaje, że z własnej winy stał się kaleką. Był przedtem piratem drogowym, jeździł motorem bez sprawnych hamulców, prowokował los, bo wierzył, że w najgorszym razie złamie kilka żeber. Jak się okazało, doznał zmiażdżenia rdzenia kręgowego, czego skutkiem jest porażenie czterokończynowe i niewydolność oddechowa.

W 12 oddechach na minutę Świtaj opowiada o wrażeniach ze szpitala, o relacjach z rodzicami, o tym, jak naprawdę wygląda pomoc niepełnosprawnym w Polsce. Ma rację, gdy twierdzi, że skoro państwo polskie życzy sobie, by sparaliżowani żyli, powinno zadbać o jakość tego życia, zapewnić im lepszą opiekę, większą kwotę pieniędzy. 

Książka jest trochę podobna do Życia po skoku Rokickiego. Obie są niedawno wydanymi pamiętnikami sparaliżowanych młodych mężczyzn, obie pokazują bezduszność personelu lekarskiego, obaj panowie z powodu młodzieńczej brawury przyczynili się do swojego kalectwa. 

Świtaj jako autor dba o to, by zaciekawić czytelnika, a cóż jest dla przeciętnego czytelnika ciekawszego niż sprawy erotyczne? Urozmaica więc swoją opowieść historiami o kobietach, jest nawet opis, jak będąc inwalidą, w tajemnicy przez ojcem uprawiał seks. 

Rodzice Świtaja to niewątpliwie wspaniali ludzie. Po wypadku wzięli go do domu, dzięki nim nie ma odleżyn ani zakażeń, ale też jest kontrolowany, ojciec stara się wybić mu z głowy związki z kobietami. 

Książka warta jest przeczytania, bo pokazuje, jak naprawdę wygląda życie niepełnosprawnego. Ukazuje nam, zdrowym, inny, straszny świat - świat bólu, szpitali, bezradności. I stawia mnóstwo pytań. Czy życie sparaliżowanego ma sens? Czy ktoś, kto prosi o eutanazję, naprawdę nie chce żyć, a może po prostu pragnie lepszej opieki? I czy można mówić o triumfie medycyny, kiedy pacjent nie czuje się zadowolony z wyników leczenia i marzy o śmierci? 

Na koniec kilka fragmentów: 
Skąd zatem mój katolicyzm? Po pierwsze, urodziłem się w nim i wychowałem. Nie umiałbym żyć bez tego. A po drugie - co mi szkodzi? Jeśli jest to jednak prawda, to zyskam bardzo wiele, jeśli nie, to ostatecznie niewiele stracę[1].
Po jednym z odczytanych przez pielęgniarkę listów, a był niezwykle wzruszający, dostałem ataku szału. Tak bardzo się wkurzyłem, że wszystkie maszyny monitorujące zaczęły wariować. Tak, tak wygląda szał człowieka z porażeniem czterokończynowym, podłączonego do respiratora, z kupą kabli na ciele, rurą w ustach i nosie. Nasz krzyk to pisk alarmu urządzenia, które mówi, że coś jest nie w porządku, bardzo nie w porządku![2]. 
Tak czy inaczej otworzyłem oczy w innym świecie. Wolałbym czułe powitanie ze świętym Piotrem, ale widać nie zasłużyłem na to i trafiłem do piekła[3].
Po przeczytaniu książki nasuwa się taka oto refleksja: człowiek w najstraszniejszym położeniu jest wtedy, gdy nawet samobójstwa popełnić nie może. To już więźniowie obozów koncentracyjnych mieli więcej wolności.

--- 
[1] Janusz Świtaj , 12 oddechów na minutę, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2008, str. 50. 
[2] Tamże, str. 29. 
[3] Tamże, str. 25.

Napisane 2010-05-15, zamieszczone wcześniej w Biblionetce.

„Życie po skoku” Mariusz Rokicki



W pewien gorący dzień dwudziestojednoletni Mariusz Rokicki poczuł przemożną chęć, by schłodzić się w jeziorze. Skoczył więc na główkę... Doszło do złamania kręgosłupa i uszkodzenia rdzenia kręgowego. Po odzyskaniu przytomności nie mógł się poruszyć ani nawet samodzielnie oddychać, dowiedział się też, że nie może liczyć na poprawę zdrowia, że już zawsze będzie sparaliżowany.

„Życie po skoku” to niezwykła książka. Powstała powoli i mozolnie w domu opieki w Radomiu. Autor wystukiwał litery kciukiem na klawiaturze. Z pisaniem książki wiązał się też ogromny trud emocjonalny. Pomyślmy, jak ciężko było mu wracać pamięcią do feralnego dnia oraz do koszmarnego okresu po przebudzeniu.

Przez całą książkę przewijają się obrazki pokazujące bezduszność personelu medycznego. Jedni lekarze uratowali mu życie, inni prawie go udusili, wioząc karetką niewyposażoną w ssak. Książka zawiera koszmarny opis wkładania rurki tracheotomijnej, kiedy gardło jest coraz bardziej opuchnięte, zakrwawione, a lekarz w ogóle się tym nie przejmuje.
„Czas mijał, a ja wpadłem na szalony pomysł. Ubzdurałem sobie, że jeśli zacznę ćwiczyć i jeść, to nabiorę sił na tyle, że będę mógł usiąść na wózku, co ułatwi mi popełnienie samobójstwa. Głodówka nie była bowiem wyjściem - karmili kroplówkami i straszyli sondą przez nos. Od tego momentu zmieniło się moje zachowanie: na porannym obchodzie (z wielkimi oporami) powiedziałem, że chcę zacząć ćwiczyć, i poprosiłem o pionizację (to najlepsza droga do tego, by usiąść na wózku). Personel nie krył zdziwienia, a ja byłem zdeterminowany. Niesamowite, jak tak kretyński cel jak samobójstwo może dodać człowiekowi tyle sił! Nie mogłem jednak znieść swojego życia i pragnąłem tylko tego, by móc usiąść na wózku i wjechać nim prosto pod pędzący samochód”[1]. 
Wielkim atutem tej książki jest niezwykła szczerość autora, który o swoich potrzebach, uczuciach i przeżyciach wewnętrznych opowiada bardzo wnikliwie, szczerze i dokładnie przedstawia cały długi proces godzenia się z kalectwem. „Życie po skoku” pokazuje też, jak nieprzyjaźnie Polacy odnoszą się do niepełnosprawnych. W ośrodkach zdrowia często pracują osoby chamskie, obojętne na los cierpiących. Gdy Rokicki dowiedział się, że ze szpitala nie wróci już do domu, zgłosiły się po niego „przemiłe” panie z domu opieki:
„Dlaczego on ma trafić do nas? Nie można było umieścić go gdzieś indziej? Próbowaliście w innych ośrodkach? 
- Rozmawialiśmy z kilkoma domami - odpowiedziała lekarka - i tylko wasz wyraził zgodę na przyjęcie Mariusza. 
Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko: 
- No tak, wszystkie śmieci do nas... 
A potem weszła do mojej sali z uśmiechem na twarzy i zapewniła, żebym się nie martwił i że wszystko będzie dobrze”[2]. 
Rokicki nie napisał tej książki po to, by skarżyć się, skarg jest w niej zaskakująco mało, za to dużo optymizmu. „Jestem mistrzem świata w skoku do wody, a rurka tracheotomijna to mój medal”[3] - te słowa, przyznam, wstrząsnęły mną. Jak wielką siłę psychiczną trzeba mieć, by ze swojego kalectwa żartować, by nie zazdrościć innym i by cieszyć się tymi drobiazgami, jakie się ma. Nigdy nie spotkałam się z tak wielką radością z powodu kupienia zwykłego telefonu komórkowego: 
„Zostałem właścicielem siemensa C35. Tak bardzo się z niego cieszyłem, że stał się niemal moim nowym przyjacielem. Sprawiał mi tyle radości, że traktowałem go jak żywą osobę. Ktoś, czytając to, pomyśli: wariat! Ale w moim stanie miewa się dziwnych przyjaciół. Gdy całe dnie leżysz samotnie przykuty do łóżka, nawet robak czy pająk mogą stać się bliskie”[4]. 
Mariusz Rokicki przedtem mieszkał na wsi, ukończył zaledwie podstawówkę i tym samym zaświadczył, że do napisania wzruszającej książki niekonieczne jest wykształcenie. Szczerość i ciekawa historia do opowiedzenia są kluczowymi elementami, a kiedy czytelnik wie, że książka jest oparta na faktach, mniej zwraca uwagę na piękno stylu. Rokicki zamiłowanie do pisania odkrył w sobie dopiero po wypadku:
„Pośród słów na ekranie komputera rozciąga się królestwo, gdzie jestem niepodzielnym władcą: tworzę bohaterów, wpływam na ich losy i powołuję do istnienia nowe światy. Pisanie zastępowało mi aktywne życie i wszystko, czego brakowało. To była swoista terapia wierszem. Iluzje tworzone przez słowa są tak potężne i dają tyle radości, że wiele razy byłem zawiedziony, gdy w trakcie pisania ktoś wchodził do pokoju i siłą ściągał mnie z powrotem do brutalnej codzienności”[5]. 
Kiedy niepełnosprawny wyda autobiografię, zawsze pada pytanie: czy można ją dać osobie po wypadku, czy jest optymistyczna? W przypadku „Życia po skoku” niełatwo o odpowiedź. Z jednej strony książka pokazuje, że i w domu opieki można się zadomowić, pisać wiersze i nawet zarabiać jakieś pieniądze. Z drugiej - opisy zabiegów medycznych i chamstwa personelu mogą przerazić nawet zdrowego. Zdrowi koniecznie powinni tę książkę przeczytać. 

--- 
[1] Mariusz Rokicki, „Życie po skoku”, wyd. Znak, 2009, str. 24. 
[2] Tamże, str. 37. 
[3] Tamże, str. 83. 
[4] Tamże, str. 76. 
[5] Tamże, str. 71.

O matce, której powiedziano, że jej dziecko to wybrakowany towar, czyli „Oswoić los” Anna Cholewa-Selo


„Oswoić los” to prawdziwa historia o ogromnym cierpieniu małego chłopczyka, o heroizmie matki i o bezczelności brytyjskich lekarzy. Autorka, Anna Cholewa-Selo, to Polka, która zamieszkała w Wielkiej Brytanii, wyszła tam za mąż i urodziła dzieci. Okazało się, że jedno z jej bliźniąt ma guza mózgu. Umiejscowiony głęboko guz powodował po kilkadziesiąt ataków padaczki na dobę.

Wiele miejsca autorka poświęciła opisom niekompetencji i arogancji brytyjskich lekarzy. Popełniali oni błąd za błędem i przysporzyli małemu chłopcu wielu dodatkowych cierpień. Gdy się czyta o ich zachowaniu i o fatalnej opiece pielęgniarskiej, włosy stają dęba na głowie.
Oglądam uważnie opatrunek ze śladami krwi i ropy na zewnętrznych bandażach, a gdy pielęgniarka zabiera Sebastiana do gabinetu zabiegowego, niewinnie proszę o pozwolenie towarzyszenia mu. Rana jest długa i okazuje się, że nie ma odpowiednio długiego plastra, aby zakrył całą powierzchnię. Wobec tego używane są dwa krótsze opatrunki, których septyczne przylepce pielęgniarka nakleja bezpośrednio na ranę - dokładnie w miejscu gulgoczącym ropą i krwią”*.
Plaster naklejany bezpośrednio na ropiejącą ranę... Takich historii jest w tej książce więcej. Gdy nieszczęsna matka zgłaszała pretensje do lekarzy, nie spotykała się ze zrozumieniem, powiedziano jej nawet, że nie powinna oczekiwać zbyt wiele, bo jej dziecko to wybrakowany towar.

Autorka szukała ratunku na całym świecie. Bardzo irytowała ją ludzka obojętność. Nie mogła pogodzić się z tym, że do jej synka nikt nie chce się odezwać, że nikt nie pyta o jego samopoczucie, a jego bliscy otoczeni są niechęcią. Warunkiem akceptacji społecznej miało być oddanie Sebastiana do zakładu.

Jak już wspomniałam, autorka nie należała do osób, które chowają się w kącie, o dobro synka walczyła jak lwica. Niestety, jej zachowanie nie zawsze było mądre. Pewnego razu Monika, bliźniacza siostra Sebastiana, przestała się odzywać, zaczęła się moczyć i cierpieć na silne lęki. Zaniepokojeni nauczyciele wezwali jej matkę do szkoły. Dopiero wtedy Anna Cholewa-Selo wpadła na pomysł, by Monice urządzić oddzielny pokój. Nie rozumiem tego. Jak można pięciolatkę trzymać w jednym pokoju z tak mocno chorym bratem, bombardować ją ciągłym widokiem otwartych ran, krwi i ropy? Nie mówiąc już o tym, że Sebastian miał po sto ataków padaczki na dobę, nigdy nie udawało się mu przespać całej nocy i często wzywano pogotowie. Czy w takich warunkach ta mała mogła się wyspać?

Książkę polecam osobom, które wzrusza cierpienie dzieci.

--- 
* Anna Cholewa-Selo, „Oswoić los”, wyd. Świat Książki, 2003, str. 89.

Napisane w styczniu 2010. 

„Dobry pies” Jon Katz



Po jednej stronie pogryzione dzieci, poszarpane gardła, wstrętne blizny i pozostający na całe życie lęk przed zwierzętami, czasami nawet śmierć, po drugiej – miłośnicy psów, często bardzo egzaltowani. Ich miłość do zwierzaka, oddanie, poświęcenie są urocze. Ale co robić, gdy ukochany piesek gryzie? 

Byłam niedawno świadkiem okrutnej, absurdalnej sceny. Pewna kobieta przywiązała do drzwi sklepu psa bez kagańca, bo jak potem wyjaśniła „Pucuś nie lubi kagańców”. Nadeszła dziewczynka z grającą zabawką. Pies znienacka ją zaatakował i ugryzł w rękę. Zrobiło się zamieszanie, ludzie bulwersowali się nieodpowiedzialnym zachowaniem właścicielki psa, a ona bynajmniej nie starała się pocieszyć i przeprosić dziecka, nie, nic z tych rzeczy. Rozczuliła się nad... psem, powiedziała, że dzieciak sam jest sobie winny, i odeszła obrażona. 

Gdzie jest ten złoty środek, gdzie granica, która wyznacza, ile wolno psu i ile miejsca należnego ludziom może on zająć? Jeśli ktoś zastanawia się nad takimi pytaniami, warto, by sięgnął po „Dobrego psa” Jona Katza, bo to i historia pięknej, naprawdę ofiarnej, wzruszającej miłości, i przykład strasznej walki wewnętrznej, jaką stoczył właściciel psa. Otóż jego Orson pewnego razu zranił ogrodniczkę. Kilka dni potem poszarpał dziecko. Wkrótce znowu zaatakował.

„Kaj znów się śmieje” Hartmut Gagelmann


Młody Hartmut Gagelmann przybył do zakładu opiekuńczego celem odbycia wojskowej służby zastępczej. Dano mu pod opiekę grupkę dzieci: Sigrid bez nóżki, autystyczną Monikę, Michaela z kiłą wrodzoną, Carolę. No i jeszcze agresywnego Kaja. Kaj to dziesięciolatek, który nie umiał sam się napić i jeszcze nigdy się nie uśmiechnął, nigdy nikomu nie zaufał. Jedyne jego umiejętności to wbijanie palców w oczy opiekunów i ciągnięcie innych za włosy. Życiorys tego chłopca jest smutny – najpierw trudny poród, potem długotrwałe leczenie biodra w szpitalu. Matce nie pozwalano odwiedzać dziecka. Pozbawiony bodźców i kontaktu z ludźmi (nie licząc pielęgniarek), Kaj bez końca leżał w łóżeczku. Gdy wreszcie wrócił do domu, matka nie umiała nawiązać z nim kontaktu, oddała więc go do zakładu.

Hartmuta od razu rzucono na głęboką wodę: kazano pozmieniać pieluchy, umyć brudne dziecięce ciałka. Młodzieniec po raz pierwszy w życiu stanął przed takim zadaniem, ale z wrodzoną dobrocią starał się nie okazać wstrętu, a krępujące sytuacje rozładować humorem.

Bardzo przejął się losem tych dzieci, usiłował poprawić jakość ich życia, rozbawić, nauczyć jak najwięcej, a to, co zrobił, niewątpliwie wykraczało poza zakres jego obowiązków. Dzieci cieszyły się z zainteresowania, szybko uczyły się samodzielności. Wszystko zmierzało ku lepszemu, lecz kończył się też okres służby zastępczej Hartmuta. Co będzie z Kajem?

Książka oparta jest na faktach. Kaj, Sigrid, Carola istnieli naprawdę, ale czy żyją do dziś? Wiem tylko, że małego Michaela, który od swojego ojca dostał jeden jedyny prezent – kiłę, już nie ma.

Hartmut Gagelmann nie przedstawił siebie jako idealnego człowieka, który robi tylko wspaniałe rzeczy. Opisał także chwile słabości, swoje męskie łzy, chęć ucieczki od dziecięcego bólu, nieszczęścia, brudu. Opisał także swoje nowatorskie metody leczenia autystycznej Moniki. Pewnego razu Monika nie chciała się ubierać i płakała bez opamiętania.
Uderzam ją w twarz. Policzek podziałał tak, jakby ktoś wyłączył radio. Natychmiastowa cisza, najmniejszego pisku. Rozglądam się, czy ktoś nie widział, bo u nas jest takie niepisane prawo, że dzieci się nie bije[1].
Zaskakująca szczerość. Ktoś inny zataiłby pewnie taki makabryczny incydent, tymczasem autor do wszystkiego się przyznaje i komentuje:
Policzek dokonał cudu. Po raz pierwszy widzę, żeby autystyczne dziecko zareagowało na polecenie. Mimo wszystko mam jednak wyrzuty sumienia[2].
Metoda podziałała, ale na szczęście wychowawca nie stosował jej nigdy więcej. Moim zdaniem wtedy dopadła go bezradność. Jedno jest pewne - przedtem nikt nie zajmował się tą grupką dzieci z takim oddaniem jak on.

„Kaj znów się śmieje” to książka pasjonująca bardziej niż niejeden bestseller, a przecież opowiada o najzupełniej prozaicznych sprawach: o myciu zabrudzonych paluszków, o wzajemnym pomaganiu sobie, o wspólnych spacerach. I przede wszystkim o czekaniu na uśmiech dziecka. Na ten pierwszy uśmiech, który czasami nie przychodzi we właściwym momencie. Nie może być tak, że jakieś dziecko dusi w sobie ból, że nikt dorosły nie obdarza go uwagą i troską. Nie może być tak, że ludzie zdrowi, uważający siebie za normalnych, spychają te dzieci i ich rodziny na margines społeczeństwa.

Dwukrotnie czytałam tę książkę – jako szesnastolatka i teraz, kilkanaście dni temu. Wniosek – tak samo wzruszy i nastolatkę, i dorosłą osobę. Warto przeczytać „Kaja”, bo wydano niewiele książek o podobnej treści, bo bardzo rzadko pojawia się autor, który poznał środowisko upośledzonych dzieci, umiał je pokochać i co najważniejsze, umiał przekazać czytelnikom ten ich krzyk o miłość, o godne życie, o trochę radości.

---
[1] Hartmut Gagelmann, „Kaj znów się śmieje”, tłum. R. Turczyn, wyd. Iskry, 1988, str. 63.
[2] Tamże, str. 64.

„Zaproszenie do nieba” Monika Zeitner

"Zaproszenie do nieba"
W książce tej autorka maluje klinikę onkologiczną, a pośród kroplówek, punkcji i chemii małą dziewczyneczkę, pogodną i dzielną. Ta dziewczynka to jej córka: miała kilka lat i na imię Annika. Zachorowała na ostrą białaczkę limfatyczną z pierwotnym atakiem na układ nerwowy. Od odejścia Anniki minęło trochę lat, dorósł jej brat, który w tamtych czasach był niemowlakiem, i mama chce opowiedzieć mu o siostrze. To dlatego powstała ta książka.

Właściwie Zaproszenie do nieba kierowane jest do wszystkich rodziców nieuleczalnie chorych dzieci. Autorka, oprócz relacji z ostatnich miesięcy córeczki, opisuje swój sposób na jej umieranie. Bo nie tylko na życie trzeba mieć sposób, na umieranie też. Można nie mówić o niczym dziecku, utrzymywać je w niewiedzy, tylko po co? Czy to uczciwe, czy pomaga dziecku? Jej córeczka wiedziała, mogła rozdać przyjaciółkom swoje ulubione zabawki i pożegnać się z bliskimi. Według tego, co pisze jej matka, Annika nie odczuwała strachu, czuła się wyróżniona, bo przecież to właśnie ją wybrano do Królestwa Niebieskiego.

Z tymi rodzicami to różnie bywa. Są bardzo oddani, są też i tacy, którzy nie towarzyszą dzieciom na oddziałach onkologicznych i ojomach. Nie zawsze oznacza to brak miłości lub obojętność, najczęściej bezradność, zagubienie, coś w rodzaju „jestem wrażliwy, nie mogę na to patrzyć, lepiej zostanę w domu”. Autorka nigdy nie opuściła córki, choć niekiedy, asystując przy bolesnych zabiegach, czuła się jak sługa kata.

Każdy dzień Anniki starała się wypełnić radością, bo, jak wyznała w książce, płakać będzie można potem, cały bezmiar czasu zostanie na płakanie. Póki dziecko żyje, płakać nie trzeba. Na wyłysiałą od chemii główkę trzeba nałożyć kolorową czapeczkę i urządzać zabawy, spotkania z rodziną i rówieśnikami, czytać książeczki, czyli robić to wszystko, co przeznaczone jest zdrowym dzieciom. W krótki okres czasu, jaki pozostał skazanemu dziecku, upchnąć jak najwięcej radości.

Opisuje dobrych lekarzy, pełen poświęcenia personel, ale także wspomina o nietaktach, jakie spotykają rodziców umierającego dziecka. Zdarza się, że ktoś powie: macie przecież jeszcze drugie dziecko... Jesteście młodzi, będziecie mieć inną córkę... Cierpienie ma sens... Jakoś to przebolejecie... Takie słowa nie są pocieszeniem, ranią tylko rodziców. Zresztą autorka wyznaje, że żadne pocieszenie po stracie dziecka nie jest możliwe, wszystko wydaje się szyderstwem.

Pewnego wieczoru autorka odesłała młodszego synka do cioci, włożyła w ręce córki ukochaną maskotkę i usiadła przy łóżeczku, by czuwać. Wiedziała, że siada tak po raz ostatni...

Wzruszająca książka, jak wszystkie opowiadające o przedwczesnej śmierci, książka, którą koniecznie powinni przeczytać rodzice nieuleczalnie chorych dzieci. Oczywiście, jeśli uda im się znaleźć czas na czytanie.

---
Monika Zeitner, Zaproszenie do nieba (oryg. Einladung in den Himmel), tł. Anna Kucharczyk

Napisane 2009-12-24.

„Dzieciństwo w pasiakach” Bogdan Bartnikowski


Dzieciństwo w pasiakach Bogdana Bartnikowskiego to opowieść o dzieciach, którym odebrano prawo do życia. Niektórym udało się jednak przeżyć. Patrząc na zdjęcia przedstawiające małe, skrajnie wyniszczone figurki, zastanawiamy się, czy te zdjęcia to nie fotomontaż. Nie, to nie fotomontaż, a o tym, z jakim okrucieństwem stykali się mali więźniowie Auschwitz, świadczy ta wzruszająca, a zarazem przerażająca książeczka. Autor opowiedział w niej o głodzie skręcającym trzewia, o pluskwach, wszach i o koszmarnej podróży, kiedy jeszcze nie rozumiał, w jak potwornej sytuacji się znalazł i dokąd wiozą go w bydlęcym wagonie.

W książce znajdziemy opisy śmierci, głodu, bólu, ale też opisy dowodów przyjaźni, poświęcenia, litości. I opisy różnych dzieci: tych kilkunastoletnich i tych całkiem malutkich. Tych aktywnych, biegających po obozie i wtykających nos we wszystkie kąty, i takich jak Nel - zamorzonych głodem, niereagujących już na otoczenie. I tych wybranych przez doktora Mengele do eksperymentów medycznych. Dzieci nie rozumiały, że kiedy Mengele się nimi interesuje, to tylko dlatego, że chce je wziąć do swoich pseudobadań, i garnęły się do niego jak do ojca.

Kilka fragmentów:
„Za okienkiem przesuwają się szeregi lamp na niskich słupach, a daleko, zza kępy drzew, z kwadratowych kominów bucha wysoki na parę metrów płomień. Och... wstrząsnął mną smród ohydny i nieznany.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam. - I co to tak śmierdzi?
Kolejarz nie odpowiedział. Postawił mnie na podłodze wagonu mocno, aż zabolało”.
„Patrzę. Esesman wyjął z naczynia strzykawkę, wraca do Baśki. Co on robi? Zastrzyk! Taką wielką igłą? Maca Baśkę po lewej piersi, wbija igłę! szybko, głęboko, tak głęboko, że od samego patrzenia robi mi się słabo. Dziewczyna drgnęła, otworzyła na chwilę oczy, oddycha szybko, coraz szybciej. Podnoszą ją. Co? Kładą na stos pod ścianą. Dlaczego?!
- Następna - mówi ten od selekcji.
A co z Baśką?! Rusza się... o! Piersi jej uniosły się, opadły, jeszcze, jeszcze, jeszcze, jak mocno, jak szybko! Oczy wytrzeszczone, okropne...”
„Gdzieś są sklepy, gdzieś ludzie jedzą. Gdzieś jest chleb, dużo chleba, i ziemniaki, i brukiew, i wszystko. Jeść... Już nawet nie burczy w brzuchu, tylko ciągnie i piecze. A do wieczora daleko. Usiądziemy wtedy kołem na pryczy, wlepimy oczy w cegiełkę chleba, którą nóż, wręczony godnemu zaufania koledze, podzieli na najrówniejsze części. A potem jeden z nas odwróci się, a inny będzie wskazywał palcem kromki. Komu ta? Komu ta? Komu ta? Komu ta...”
Książkę tę czytałam przez cały miesiąc, po kilka stron dziennie, bo inaczej się nie da, tak jest straszna. 

„Matka” Pearl Buck


Nie mogę odżałować, że dopiero teraz zetknęłam się z twórczością Pearl Buck. Oczarowała mnie jej „Matka”, powieść o Chince porzuconej przez męża, borykającej się z losem i z wychowaniem trójki dzieci.

Gdzieś na chińskiej prowincji stała maleńka chatka, w której mieszkało młode małżeństwo. W chatce tej i dzieci, i dorośli spali w tym samym łóżku, mało tego, do łóżka przywiązany był bawół, a pod spodem chowały się kury. Posiłki składały się z ryżu dla wszystkich i kapusty tylko dla mężczyzny. Pomimo tych okropnych warunków kobieta czuła się szczęśliwa. Aż do czasu, gdy jej przystojny mąż odszedł.

Wieśniaczka nie przyznała się sąsiadom do tego, że została opuszczona. Ale w praktyce była samotną matką. Zmordowana ciężką pracą na polach, nie miała sił i cierpliwości na zajmowanie się dziećmi. Przez pierwszą część książki bardzo nie lubiłam tej matki, która stawiała przed maluchami miskę ryżu - i na tym kończyła się jej opieka. Niesprawiedliwie traktowała synów, a co najgorsze, nie zauważyła, że jej jedyna córka ślepnie, że chodząc koło chatki, kierowała się nie wzrokiem, ale węchem, dotykiem i pamięcią. Kiedy matka wreszcie to zauważyła, nie spieszyła się z szukaniem ratunku, latami nie znajdowała czasu na kupienie balsamu, który rzekomo mógłby pomóc.

Matka na początku książki zachowuje się niezrozumiale i mówiąc wprost, podle, ale potem się zmienia. Początkowa niechęć do niepełnosprawnej córeczki przerodziła się w zaciekłe pragnienie uchronienia jej przed złym losem. Tylko czy nie będzie za późno? I czy biedna chłopka może cokolwiek zrobić dla chorej córki w kraju, w którym nawet zdrowych dziewcząt nie ceniono? Przeczytajcie. W pewnym momencie mogą Wam łzy popłynąć z oczu...

Oczywiście wątek córki nie jest główny ani jedyny. Są jeszcze inne wątki, jest też obraz Chin z czasów przed nastaniem komunizmu. Można dowiedzieć się, jak aranżowano małżeństwa u biednych ludzi, jak robiono aborcję, co to jest „żar”, co wieśniacy myśleli o komunistach. Ciekawostką jest, że bohaterowie Buck nie mają imion: to Syn, Młodszy Syn, Córka, Matka, przy tym bohaterka przez innych nazywana jest Gosposią. Książka napisana została prostym, lecz pięknym językiem.

Po przeczytaniu „Matki” szukałam jakichś informacji o Pearl Buck i z niemałym zdumieniem dowiedziałam się, że własną upośledzoną córkę oddała do zakładu, następnie - ponieważ po operacji wycięcia guza nie mogła już rodzić - adoptowała mnóstwo obcych, zdrowych dzieci. Bardzo osobliwe zachowanie. A podczas czytania odniosłam wrażenie, że osoba, która napisała tak wzruszającą książkę o matczynej miłości, sama musiała być wspaniałą, oddaną matką... Cóż, wartości książki nie ocenia się po zachowaniu autorki. Książka jest przepiękna i wzruszająca. Polecam.

---
Napisane 2008-11-10.

„Kot” Georges Simenon






Georges Simenon słynie jako autor kryminałów, a przecież jego najlepsze książki to nie kryminały, tylko powieści obyczajowo-psychologiczne. 

„Kot” jest historią małżonków, którzy mieszkają w jednym domu, ale od pięciu lat nie odzywają się do siebie. Tak, to nie pomyłka: od pięciu lat. Pełni mściwości, wypracowali niezwykły sposób porozumiewania się i dokuczania sobie: po ich salonie i kuchni fruwają zwinięte w kulki karteczki. Trzeba przyznać, że emeryci dobrze celują - papierek bezbłędnie pada na kolana znienawidzonego współmałżonka. Na karteczkach najczęściej widnieje słowo „kot”.

Tak skomplikowana sytuacja między domownikami stwarza wiele humorystycznych sytuacji, lecz to bardzo swoisty humor, idący w parze ze smutkiem i goryczą. Nieraz miałam chęć śmiać się z latających karteczek i z oddzielnych kredensów, jednak już po chwili robiło mi się głupio, bo uświadamiałam sobie, że tak naprawdę śmiałabym się z czyjegoś osamotnienia, czyjejś tragedii. Przecież ci starsi ludzie w głupi sposób marnują swoje ostatnie lata. Zachowują się gorzej niż malutkie dzieci - dzieci są jednak mądrzejsze, szybciej się godzą.

Simenon wspaniale odmalował przywary Emila i Małgorzaty: mściwość, zdziecinnienie, upór, nietolerancję, a jednocześnie ukazał te postacie z prawdziwą sympatią. Pomimo swoich wielkich wad nieszczęśni małżonkowie z każdą stroniczką wzbudzają coraz większe współczucie. Chciałoby się potrząsnąć nimi i powiedzieć: opamiętajcie się!

Książka Simenona to również wspaniały, choć też nietypowy przykład miłości do zwierzaka. Jak bardzo ten Emil kochał swojego kota! I jak mocno Małgorzata kochała papugę! Chwilami odnosiłam wrażenie, że „Kot” to jedna z najbardziej przejmujących książek o sile miłości do zwierząt, mimo że... I muszę urwać w tym miejscu, by nie zdradzić za wiele z treści tej mądrej, dosyć oryginalnej i trochę przewrotnej powieści.

Od „Kota” nie mogłam się oderwać. Simenon przekonał mnie, że jest utalentowanym pisarzem, rozumiejącym wiele, mającym empatię i talent. I nie za kryminały go cenię, lecz właśnie za tę mało znaną psychologiczną powieść, doskonale wyważoną, dającą do myślenia. Zachęcam więc serdecznie: jeśli zauważycie na półce biblioteki starą książkę z czarnym kotem na okładce, wypożyczcie ją koniecznie. Warto.

---
Napisane 2010-08-25.

„Śmierć Augusta” Georges Simenon

Myślałam z początku, że „Śmierć Augusta” Georgesa Simenona to kryminał, bo stała na półce z kryminałami. Potem okazało się, że to powieść psychologiczna, tylko tytuł ma taki kryminalny. Śmierć w książce jest, ale całkiem zwyczajna – tytułowy August zasłabł podczas pracy w restauracji i wkrótce umarł.


Niezwykłe jest za to zachowanie dzieci Augusta. Oto syn odniósł go do pokoiku i zamiast czuwać przy umierającym ojcu, wrócił do pracy w restauracji, bo według niego goście nie mogli odczuć, że coś jest nie tak. Zachowanie pozostałych dzieci jeszcze bardziej szokuje, ale nie napiszę o tym, by nie zdradzać akcji. Dodam tylko, że Simenon z przenikliwością i psychologicznym zacięciem ukazał ludzkie skąpstwo, chciwość, brak uczuć. Gdyby ktoś poszukiwał książki do zilustrowania niezwykłej zachłanności, poleciłabym właśnie tę. Chciwości jest w niej bardzo, bardzo dużo.

„Śmierć Augusta” powstała w roku 1966 i dowodzi, że belgijski autor miał wielki talent psychologiczny i potrafił bezlitośnie ukazywać ludzkie wady. Ta krótka powieść jest dobrze napisana, lecz ponura i przygnębiająca.

Napisane 2010-08-16.

„Staroświecki sklep” Jarosław Iwaszkiewicz

Nie sposób nie zakochać się w opowiadaniach Jarosława Iwaszkiewicza. Czytelnik, który sięgnie po „Brzezinę” czy po „Słońce w kuchni”, najczęściej ulega wielkiemu oczarowaniu i szuka kolejnych opowiadań. A napisał ich Iwaszkiewicz całkiem sporo. Opowiadanie „Staroświecki sklep” jest krótkie, mniej znane i nawiązuje do twórczości Prousta. Już na samym początku autor napisał: 

Słynny jest już dzisiaj epizod u Prousta, kiedy smak rozmoczonej w herbacie madeleine'y – smacznego paryskiego ciastka w kształcie konchy – przywodzi mu na pamięć całą istotę, cały smak dawnego i niepowrotnego życia. Dla mnie taką madeleine'ą dawnych warszawskich czasów jest sklep Wedla*.

„Zachcianek” Katarzyna Michalak







„Zachcianek” to druga część przygód infantylnej pani weterynarz znanej z „Poczekajki” autorstwa Katarzyny Michalak; obie książki są bardzo grafomańskie, słabe, niedopracowane.

Koło dziewiątej obudził Patrycję nie Kuba, że lwica rodzi i potrzebna natychmiastowa pomoc lekarska (nie mieli ciężarnych lwic), nie obudził jej telefon z gadziarni, że znów coś nie je. Nie obudził jej więc ktoś, po kim mogła się tego spodziewać[1].

Kto ją więc obudził?... Autorka stara się budować napięcie, zaciekawić czytelnika, jednak niepiękny styl psuje efekt.

Bohaterka ukończyła studia, lecz rozumu ma tyle, co malutkie dziecko. Miota się jak szalona, szukając mężczyzny, który musi przyjechać po nią na koniu, ale nie pamiętam, czy ten koń miał być biały, czy czarny, a nie chce mi się już zaglądać ponownie do książki. W każdym razie nie mógł być kasztanowy ani srokaty, bo to nie wyglądałoby romantycznie. A ponieważ żaden z właścicieli koni nie deklaruje chęci ożenku, Patrycja oczekuje pomocy od czarownic. Nie przychodzi jej do głowy, że może odstrasza panów wulgarną mową i przeogromną wręcz głupotą swojego zachowania...


„Krew królów” Thorwald Jürgen


Moje sukcesy modnego lekarza odnoszone w erze triumfalnego pochodu chirurgii sprawiły, że stałem się dumny, może nawet zadufany. Niemal zupełnie zapomniałem o granicach swoich możliwości. I kiedy te dziecięce oczy wpatrywały się we mnie z nadzieją, wydało mi się, że naraz niesłychanie wyraziście ujrzałem przed sobą całą nędzę tego, co nazywaliśmy nauką i postępem.
Nagle wyciągnąłem ku Dieriewience puste dłonie.
- Co to ma znaczyć? - spytał.
- Właśnie tak się teraz czuję - odrzekłem. - Oto stoję z pustymi rękami i nic nie mogę zrobić...*
To słowa jednego z lekarzy, wypowiedziane nad łóżkiem chorego na hemofilię małego carewicza Aleksego. Wyobraźcie sobie bogaty pałac w Carskim Siole, wszystkie najpiękniejsze zabawki świata i postać małego chłopczyka przykutego do łóżka. Jego krzyki bólu przeszywają cały pałac. Rodzice gotowi są oddać wszystko, by pomóc synkowi, lecz nic nie da się zrobić. Wzywani lekarze czują się bezradni, nie potrafią nawet uśmierzyć bólu, bo umierający zwraca leki doustne, a zastrzyków hemofilikowi podawać nie wolno. 

I nie trzeba strasznego wypadku, by spowodować tak ciężki stan. Chorym na hemofilię wystarczy drobny upadek, lekkie zranienie. Zagrożeniem jest wypadanie zębów mlecznych, gwałtowna zmiana pozycji ciała. Hemofilia powoduje, że krew nie krzepnie. Krwotoki mogą spowodować śmierć pośród straszliwych cierpień, o ile nie nastąpi cud. Kiedyś chorzy na hemofilię byli przez lekarzy mordowani już w niemowlęctwie - słyszeliście pewnie o miłym zwyczaju upuszczania krwi przy każdej okazji? 

Niewiele osób choruje na hemofilię, a tak się składa, że choroba ta wyjątkowo często występowała wśród królów. To jest właśnie tematem książki „Krew królów” Jürgena Thorwalda. W posłowiu napisał o tym, jak trudno było mu zebrać materiały, gdyż przypadki hemofilii w królewskich rodach skrzętnie ukrywano. W książce występują postacie historyczne: carskie i królewskie rodziny, znani lekarze oraz „święty ojczulek” Rasputin o ogromnych wpływach. Autor podzielił książkę na trzy części i omówił życie trzech hemofilików.

Część pierwsza ma formę spowiedzi księcia Alfonsa. Część druga dzieje się w roku 1945 w Bawarii, w chaosie końca wojny. Lekarz Hertrich pragnie uratować życie pruskiego księcia Waldemara, jednak ma problemy z wymknięciem się z lazaretu, w którym pracuje. Bo tak się składa, że akurat przywożeni są tu uwolnieni z obozów koncentracyjnych więźniowie. Nowy zwierzchnik nie przejmuje się tym, że gdzieś tam kona krwawiący książę. Część trzecia jest najciekawsza i najbardziej wzruszająca. Może sprawił to klimat Rosji ze świętymi ojczulkami i wiarą w cuda, a może bohater - dziecko, carewicz Aleksy, na którego przykładzie najlepiej widać, jak nędzne może być życie bogacza. 

„Krew królów” to najbardziej krwawa książka, jaką kiedykolwiek czytałam. Krew leje się z książęcych nosów, błon śluzowych, dziur po zębach. W wielu scenach autor opisał cierpienia fizyczne, rozpacz, bezradność. Choć wielu w tej książce  królów, nie oni królują, tylko nieuleczalna choroba. 

Thorwald jako autor zachwycił mnie; obok Haileya i Michenera należy on do tych pisarzy, którzy wielką porcję wiedzy łączą z ciekawą fabułą. 

--- 
* Jürgen Thorwald, „Krew królów”, tłum. K. Jachimczak, Wydawnictwo Literackie, 1994, str. 151. 

„Dom na wyrębach” Stefan Darda


Mężczyzna z miasta przeprowadził się na wieś. Miał około czterdziestu lat, za sobą rozwód. Nie wierzył w duchy. Zamieszkał w odosobnionym miejscu. Wiejscy ludzie przyjęli go dość miło, jedynie najbliższy sąsiad sprawiał problemy. Pewnego razu bohater, wróciwszy do swojej chatki, zobaczył, że jego rzeczy, zostawione w bezwładnej stercie, są poukładane. Wezwał policjanta, który, jako że nic nie zginęło, przyjął opowieść dość sceptycznie. Pojawił się duch, ale nie poczułam strachu, bo autorowi nie udało się stworzyć nastroju grozy.

Dom na wyrębach Stefana Dardy to bardzo nudna książka, napisana szkolnym, niewprawnym stylem. Narracja toczy się w wyjątkowo monotonny sposób, mało się dzieje, drobiazgowo opisywane są zwyczajne codzienne czynności: picie piwa, picie wódki, zamykanie oczu, zamykanie okna itd. Autor kocha czasownik „być” i używa go bez opamiętania:

Jedno było pewne – faktycznie byłem trochę spokojniejszy. 
Robienie zakupów wciąż było dla mnie nie lada wyzwaniem i to wcale nie dlatego, że we Wrocławiu była to czynność zarezerwowana dla mojej żony.
Byłem tam kilka razy; jedynym pożytkiem płynącym z tych wycieczek było przeświadczenie, że remont dachu muszę przeprowadzić w pierwszej kolejności.
Oczywiście nie było mowy o spoufalaniu się, jednak widać było wyraźnie, że nie traktują mnie z taką rezerwą jak na początku znajomości.

A tu kolejna próbka stylu Stefana Dardy:

Wydarzenia ostatniej doby skutecznie odpędzały sen. Wreszcie moje myśli zaczęły się rwać, a przed oczami pojawiły się obrazy charakterystyczne dla pierwszej fazy zasypiania. Łagodnie spłynąłem w sen.

Wynudziłam się śmiertelnie. Autora tej powieści odesłałabym do szkoły, bo chyba jeszcze za wcześnie na pisanie książek.

2/6.

---
Stefan Darda, Dom na wyrębach, wyd. Videograf II, 2008.

„Emil, czyli kiedy szczęśliwe są psy – szczęśliwy jest cały świat” Jędrzej Fijałkowski




Jest to książka o psie i jego panu. Pies to dog Emil, a pan... Pan, przeprowadziwszy się z mokotowskiego mieszkania do domu w Falenicy, postanowił, że zamiast instalować alarmy antywłamaniowe weźmie czujnego doga. Wyobrażał sobie, że będzie mógł znajomym pokazać ogromnego, zadbanego czworonoga. I pewnego razu pojechał do siedziby fundacji ratującej rasowe dogi od poniewierki. Tymczasem... 
„To, co wysiadło, było tak rozpaczliwie smutne i zrezygnowane, patrzące z żałością na świat, zdeptane, zgaszone, z pokoślawionymi nogami, wpadniętymi, niedowidzącymi oczami, z ogonem ciągnącym się po ziemi niczym zszargany tren, ze śladami pogryzienia na grzbiecie, chude, zaniedbane i... cuchnące jak zatkany rynsztok”[1]. 
Ponadto Emil miał uszy zarażone grzybicą, niezdjęte szwy po kastracji, przykurcze mięśni. Ważył bardzo mało jak na doga. Czy Jędrzej odwróci się ze wstrętem i zamknie samochód przed brudasem, czy też przyjmie go wraz z zestawem chorób? Odpowiedź brzmi: ależ tak, przyjmie! W książce znajdziemy opisy życia u boku psa i ze wzruszeniem zaobserwujemy, jak zwyczajny mieszczuch zmienia się w miłośnika zwierząt i znawcę psich pokarmów, chorób i smutków. 

Książka „Emil, czyli kiedy szczęśliwe są psy – szczęśliwy jest cały świat” uwrażliwia na los zwierząt i uświadamia nam, na ile wyrzeczeń będziemy musieli się zdecydować, przyjmując do domu ogromnego psa. Dorosłe psy wzięte ze schroniska są jak adoptowane duże dzieci – mają mnóstwo złych nawyków, traum (tak jak Orson z powieści Katza) oraz lęków i problemów zdrowotnych. Decyzja o przyjęciu takiego zwierzaka musi być przemyślana, dojrzała.

W jednym z fragmentów Jędrzej Fijałkowski przedstawił wzruszającą historię suki ze schroniska, która, nie mając nadziei na nowy dom, nigdy nie reagowała na wizyty ludzi. Gdy leżała, wyglądała pięknie, toteż często ktoś się przy niej zatrzymywał. Wtedy pracownik schroniska informował, że suka straciła łapę, i ciekawscy szybko odchodzili. Pewnego dnia przyszli tacy, których kalectwo nie zraziło. Wołali suczkę, aż ta uwierzyła w swoje szczęście: „Wyciągnęli ręce. Puściła się pędem, pełna emocji, psiej radości, niewysłowionej nadziei. Przy samej furtce, krok od wyciągniętych ludzkich ramion, padła jak rażona piorunem. Serce nie wytrzymało takiego szczęścia...”[2]. 

Szkoda tylko, że tę wartościową i potrzebną książkę wydano z błędami. Oto przykłady kilku: „Prowizoryczne posłanie, na które położyliśmy go pierwszego dnia, za nic nie chciał opuścić”[3], „Wychodząc z lasu, po prawej stronie jest posiadłość Rododendronów”[4], „Niestety, zmierzając w kierunku domu, poszczekiwania się nasilały”[5]. 

--- 
[1] Jędrzej Fijałkowski, „Emil, czyli kiedy szczęśliwe są psy – szczęśliwy jest cały świat”, wyd. Zysk i S-ka, 2009, str. 27. 
[2] Tamże, str. 136. 
[3] Tamże, str. 61. 
[4] Tamże, str. 181. 
[5] Tamże, str. 182.

„Boczny tor” Jerzy Krasicki

„Boczny tor” Jerzego Krasickiego to opowieść z czasów PRL. Pewnego wieczoru porucznik w Komendzie Głównej przyjmuje zgłoszenie o ucieczce z Zakładu Poprawczego uzbrojonego Zenona Sikory. Rozpoczyna się pościg. Tymczasem w swoim mieszkaniu młoda nauczycielka słyszy stukanie do drzwi. Choć jest sama, otwiera...

Głównym bohaterem książki jest piętnastoletni Zenon, uciekinier z poprawczaka. Chłopak tuła się po dworcach, melinach i tym podobnych miejscach. Jak to w życiu młodych uciekinierów bywa, trafia na pedofila. Trzeba przyznać, że autor dość odważnie pisze o erotycznych doświadczeniach chłopca, w ciekawy sposób pokazuje, jak pedofil uwodzi ofiarę, wywiera dobre wrażenie, chce okazać się pomocny, zachęca do kąpieli, a potem...

„Boczny tor” to powieść dla starszej młodzieży i osób dorosłych. Dosyć ciekawa, chwilami smutna. Odniosłam wrażenie, że Krasicki dobrze poznał środowisko młodocianych kryminalistów. Z książki wypływa przekonanie, że z tego środowiska bardzo trudno się wyrwać, wychowawcy, nawet jeśli chcą pomóc, często czują się bezsilni.

4/6.

„Wilki podchodzą ze wszystkich stron” Marek Nowakowski






Bohaterem opowiadania Pies ślepca jest owczarek. Stary już, niedołężniejący, tracący władzę w tylnych łapach. Porusza się coraz wolniej, coraz częściej wlecze po ziemi zad i coraz częściej... dostaje białą laską po obolałym grzbiecie. Nie dane mu jest odpoczywanie w cieple słońca, musi codziennie przemierzać miasto i opiekować się swoim niewidomym panem, prowadzić go z miejsc żebrania do miejsc spożywania alkoholu, a wreszcie, ciemną nocą, pijanego, do domu. Choć ślepiec jest całkowicie zależny od psa, odnosi się do niego bardzo źle. Bije go, kopie, głodzi. Mści się na nim za swoje kalectwo, bo to jedyne stworzenie, które cierpliwie znosi jego zachowanie. Nie wiadomo nawet, czy ten pies ma jakieś imię, bo ślepiec woła na niego: „bladź”.

W opowiadaniu Marek Nowakowski uchwycił ten moment, kiedy tylne łapy psa ulegają całkowitemu paraliżowi, a biedne zwierzę czuje coraz większy lęk i ból...

Opowiadanie to znajduje się w zbiorku „Wilki podchodzą ze wszystkich stron”. Jest zwięzłe, napisane krótkimi zdaniami i pokazuje fizyczną i moralną brzydotę człowieka. Polecam. 

„Tubiba znaczy lekarka” Jadwiga Klarner-Szymanowska

„Na konsultację przyszedł dziadek z gór i mówi, że oddaje mocz z krwią. Wypisałam mu więc skierowanie na badanie moczu na sporym druku i powiedziałam, żeby przyszedł z wynikiem. Po dwóch minutach dziadek był z powrotem i wręczył mi skierowanie, starannie zawinięte w rożek z »wynikiem« w środku – biedak nasiusiał do skierowania”[1].

„Jak bardzo prymitywni są nasi pacjenci może świadczyć, że nieraz nie potrafią otworzyć drzwi, nie wiedzą co zrobić z klamką, usiłują podważyć drzwi od strony zawiasów. Często nie wiedzą, do czego służą meble. Kiedy mówi się im, żeby usiedli, siadają po prostu po turecku na podłodze”[2]. 
Powyższe fragmenty pochodzą z pamiętnika polskiej lekarki, która pracowała w algierskim szpitalu. Praca ta okazała się ciężka i frustrująca, a personel, jaki przydzielono lekarce, nierozgarnięty i nieposłuszny. Kilka razy dziennie pielęgniarze bez żenady wchodzili do sali pediatrycznej i wsadzali swoje wielkie, spocone nogi do rynienki przeznaczonej do kąpieli noworodków, po czym rozkładali matę i wznosili modły. 

Książka „Tubiba znaczy lekarka” jest połączeniem reportażu z pamiętnikiem. Czyta się ją z wypiekami na twarzy jak najciekawszą powieść, a jednocześnie z grymasem niedowierzania i nieraz ze łzami, gdy pojawiają się relacje o dzieciach, przynoszonych najczęściej dopiero wtedy, gdy znalazły się w stanie agonalnym. Zagłodzone. Wychłodzone. Wyniszczone. Przyduszone. Nieraz dałoby się tych najmłodszych pacjentów uratować, gdyby ojcowie wykazali większą chęć współpracy. Ale oni, poproszeni o oddanie krwi do transfuzji, zazwyczaj wpadali w wielkie przerażenie i, bojąc się osłabienia, uciekali ze szpitala. O własnym dziecku zapominali.
„Serce mi się kraje, kiedy patrzę na niemowlęta zawinięte w resztki starych sukien nylonowych. Rączki wyciąga im się wzdłuż ciała, nóżki wyprostowuje i ciasno zawija sznurkiem lub taśmą jak baleron lub mumię, od ramion do stóp z wyprostowanymi wszystkimi stawami. Przy końcu sznurka mocuje się od uroku kilka amuletów – woreczki z wersetami Koranu, kawałki magicznego drewna, pieniążki. (...) Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądają pośladki dziecinne trzymane w takim nylonowym kompresie, łącznie ze wszystkim, co niemowlę naprodukować potrafi, w dodatku przy upale powyżej 40 stopni”[3].
Narzekań na zmęczenie jest w pamiętniku bardzo malutko, bo to nie przeciążenie pracą wydawało się autorce największym utrapieniem, lecz prymitywni opiekunowie najmłodszych pacjentów. Komuś wychowanemu w cywilizowanych warunkach trudno pogodzić się z taką niedbałością o dzieci, głupotą, zacofaniem. O frustracji lekarki świadczy chyba sposób, w jaki potraktowała babkę pewnej malutkiej panienki:
„Raz przyniosła mi babka wytatuowana jak kalkomania swoje pięciodniowe wnuczę z zaburzeniami oddychania. Noworodek zawinięty w cienki kocyk (...) był zimny jak mały trupek, miał sinicę, a na klatce piersiowej wyraźnie zaznaczone pręgi po sznurku, którym go ściśnięto. Tony serca były ledwo słyszalne i istotnie prawie nie oddychał, bo po prostu nie mógł, na siłę zamotany sznurkiem jak baleron. (...) Zrobiłam babce krótką demonstrację, jak to się oddycha ze ściśniętą klatką piersiową – ten sam sznurek, którym ona ścisnęła noworodka, owinęłam wokół niej i tak zacisnęłam, aż jęknęła”[4].
Książka zawiera także piękne opisy podróży po Algierii oraz relacje z największego kataklizmu roku 1980, czyli ogromnego trzęsienia ziemi. Lekarka znajdowała się w samym centrum wydarzeń, udzielała pierwszej pomocy setkom rannych.

Jest to pozycja z dziedziny literatury faktu – bardzo uporządkowana, konsekwentna, ciekawa, warta przeczytania. Zawiera mnóstwo obserwacji i ciekawostek o kraju, w którym za żadne skarby świata nie chciałabym mieszkać.

Wydarzenia opisane na kartach książki działy się nie tak dawno, bo w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Autorka uważała, że Algierczycy nie byli jeszcze gotowi na zmianę obyczajów i warunków życia. Nie chcieli wodociągów, bo wtedy ich dzieci – obarczone obowiązkiem noszenia wody – nie miałyby zajęcia, nie chcieli, by dzieci chodziły do szkoły i piły soki owocowe, i wreszcie nie chcieli słyszeć o lepszym traktowaniu kobiet.
„Jak to? Pani ma tylko dwoje dzieci. U nas, jeśli żona urodzi tylko dwoje dzieci, to mąż jej mówi: wynoś się.
– A u nas  odpowiadam  jak żona urodzi dwoje dzieci, to mówi swojemu mężowi: dość.
Na takie dictum obaj mundurowi panowie zrobili miny godne kamery.
– Jak to – zawołali w najwyższym stopniu zgorszeni – to u was kobieta decyduje, ile ma mieć dzieci?
Wzruszyłam ramionami:
– A kto rodzi dzieci? Mężczyzna czy kobieta?
Zaniemówili ze zgrozy”[5].
Fascynująca lektura – polecam!

---
[1] Jadwiga Klarner-Szymanowska, „Tubiba znaczy lekarka”, wyd. KAW, 1988, str. 116. 
[2] Tamże, str. 12. 
[3] Tamże, str. 22. 
[4] Tamże, str. 137. 
[5] Tamże, str. 112.

„Pętla” Marek Hłasko


„Pętla” to jedno z najbardziej znanych opowiadań Marka Hłaski. Bohaterem jest Kuba Kowalski, alkoholik postanawiający zerwać z nałogiem. Zakochana w nim Krystyna namówiła go na podjęcie leczenia. Wieczorem pójdą do przychodni po tabletki antabusu, a teraz Kuba ma siedzieć sam w domu, czekać na jej powrót i NIE PIĆ.

Spełnienie tego warunku okazuje się wyjątkowo trudne. Minuty spędzane samotnie w domu wloką się w nieskończoność. Owszem, Kuba stara się nie myśleć o alkoholu, ma naprawdę dobre chęci, ale cóż, co chwilę telefonują do niego koledzy od kieliszka. Przypominają mu o przeszłości, o wódce, o różnych wybrykach popełnianych pod wpływem alkoholu. Kuba wie, że nie wolno wspominać, bo wspomnienia przygniotą go i sprawią, że straci wiarę w swoje uzdrowienie. Krząta się więc po domu z coraz większym rozdrażnieniem i w końcu nie wytrzymuje, wychodzi. Pech jednak sprawia, że na ulicach Warszawy wciąż spotyka pijaków albo osoby, które znały go jako pijaka. Słyszy od nich, że kto pije, będzie pił zawsze, i że z nałogu nie da się wyjść.

O dziewczynce, którą traktowano jak potwora, czyli „Zdradzona” Lindsey Harris


W domu Harrisów ktoś przecina przewody elektryczne, wkłada do kieszeni domowników i gości ostre żyletki, niszczy ubrania i rzeczy. O te okropne czyny zostaje posądzona Sara, sześcioletnia córeczka Lindsay, uważana do tej pory za dobre dziecko. Lindsay, mimo że nie złapała córki za rękę, wierzy, że to ona jest przestępczynią. Informuje nauczycieli, by uważali na Sarę, bo po niej można się spodziewać wszystkiego. Skutek tego jest taki, że dziewczynka traci przyjaciół, wszyscy się jej boją i wkrótce zostaje zawieszona w prawach ucznia. Możemy sobie wyobrazić cierpienie i samotność sześciolatki, na którą wszyscy, nawet własna matka, patrzyli jak na potwora. 

W domu mieszkali jeszcze ojciec i starszy brat Sary, bywali też goście, oczywiście z czasem coraz rzadsi. Któraś z tych osób preparowała „dowody” przeciwko Sarze i syciła się jej rozpaczą. Ale dlaczego? Jaki interes miał ten ktoś, by niszczyć życie małej dziewczynki? I kto to był? Szybko odgadłam, kto, i każdy czytelnik to odgadnie. Ale matka Sary - wyjątkowa kretynka - nie odgadła, wierzyła tej kłamliwej osobie i nie umiała zapewnić bezpieczeństwa córeczce. 

„Zdradzona” to wstrząsająca książka-dokument o zniszczonym dzieciństwie, o trwającym aż półtora roku znęcaniu się nad małą dziewczynką.  Dla mnie jest to też książka o tym, że psychopaci umieją bardzo dobrze się maskować i osoba mało bystra, taka jak Lindsey Harris, może przez długi czas uważać psychopatę za godnego zaufania człowieka. Lindsey to przykład wyjątkowo głupiej matki. Niby kochała córkę, ale niewiele dla niej zrobiła. Jak można aż tak nie znać własnego dziecka? Gorliwość, z jaką biegała do szkoły i opowiadała wszystkim, że nie wolno ufać jej córeczce, jest dla mnie niezrozumiała i wstrętna.

„Światła w cudzych oknach” Maria Ziółkowska


Bohaterki książki Marii Ziółkowskiej pt. Światła w cudzych oknach nie marzą o tym, by jak najprędzej zdać maturę i usamodzielnić się, wprost przeciwnie, o przyszłości myślą z lękiem i niechęcią. Powód - mieszkają w Domu Dziecka i po maturze będą musiały się wyprowadzić, a nie mają dokąd pójść. Co za ironia losu! Żeby świadectwo dojrzałości dawało człowiekowi powód do zmartwienia! Tu dyplom, a tu fora ze dwora, na bruk, jazda z pedeemu! - żali się koleżankom Hela.

Powieść przesycona jest tęsknotą i goryczą i pokazuje, jak ciężkie jest życie osób opuszczających Dom Dziecka. Dziewczęta nie mają problemów ze znalezieniem pracy, jednak z marnej pensji trudno opłacić stancję, a przecież trzeba coś zjeść, trzeba kupić płaszcz na zimę. Brakuje im osoby, która zaprosiłaby je na święta, wyjaśniła, że nie od razu Kraków zbudowano, że trzeba ciułać, oszczędzać, odkładać. Jak żyć, gdy nie ma się wsparcia rodziny i nawet najmniejszego kąta na własność? Gdy niemal całą pensję trzeba przeznaczyć na bardzo wysokie komorne? Gdy nie ma się własnego domu, można tylko zaglądać od cudzych okien i tęsknić, tęsknić, tęsknić...

Smucą losy Heli, Moniki, Agaty.

Napisane 2009-04-13

„Nie ma powodu, by płakać” Małgorzata Warda


Bohaterkami „Nie ma powodu, by płakać” Małgorzaty Wardy są studentki Akademii Sztuk Pięknych – bardzo niekobiece, niesympatyczne i leniwe. Ich wspólne warszawskie mieszkanie to chlew. Żadna z nich nie chce sprzątać; czasami ścierają kurz czyjąś bluzką, a ponieważ rzadko piorą, nie mają czystych rzeczy i podkradają ciuchy od współlokatorek. Podkradają także dezodoranty, perfumy, a potem drżą ze strachu, by kradzież nie została wykryta. Posuwają się nawet do tego, że w hipermarketach zamieniają kody kreskowe na towarach. Wciąż piją piwo, palą papierosy, chodzą na imprezy. Nie mają pieniędzy na obiady, więc jedzą byle co. Zofia na przykład ciągle „pochłania miskę makaronu, zakąszając pajdami chleba”[1].

„Ominąć Paryż” Małgorzata Warda



Bohaterkami powieści „Ominąć Paryż” są przyjaciółki z dzieciństwa: Joasia, Basia, Aneta i Magda. Dwudziestoośmioletnia Joasia jest zamożna, zamożniejsza od swoich klientek, żon biznesmenów i lekarzy, którym projektuje domy. Co ciekawe, na studiach Joasia klepała biedę, nie otrzymała też żadnej pomocy finansowej od rodziny. W jaki sposób w ciągu kilku lat tak bardzo się wzbogaciła? Małgorzata Warda nie wyjaśnia tego, a szkoda. 

Następna bohaterka to Aneta, studentka ASP, która chce wyjść za mąż. Ogląda suknie, rozmyśla o ślubie i zamiast chudnąć, tyje. Martwi się tym, że buty cisną i że odzież dla panny młodej kosztuje drogo, nie wie, kogo przy stole weselnym posadzić po stronie prawej, a kogo po lewej i czy osoba posadzona po lewej się nie obrazi... Brr, wątek Anety niesamowicie mnie znudził. 

Najdziwniejszą bohaterką książki jest Magda, osoba o zdolnościach paranormalnych. Umie czytać z dłoni, hipnotyzować. Ale nie wykorzystuje swoich talentów do zarabiania pieniędzy. Pracuje jako opiekunka do dziecka. Mieszka w ciasnym, dosyć obskurnym mieszkaniu. 

I jest jeszcze Basia. Na prośbę swego chłopaka przyjechała z Gdyni do Warszawy i okropnie się teraz nudzi. Gdy jej chłopak idzie do pracy, Basia zajmuje się podglądaniem sąsiadów płci męskiej. Na parterze zamieszkał pewien przystojny malarz, postanowiła więc, że nawiąże z nim znajomość. Może uda się namówić go na seks? 

W książce tej, podobnie jak w „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” i w „Środku lata”, poruszony został temat zaginięcia nastolatki. Szkoda tylko, że rozwiązanie tego wątku jest nadzwyczaj bzdurne. Po piętnastu latach od zaginięcia przyjaciółka Joasi, ta ze zdolnościami paranormalnymi, nagle dotyka rzeczy zaginionej nastolatki, po czym stwierdza, że zwłoki leżą w stawie. Bardzo sprytny pomysł, tylko że czytelnikom może nie przypaść do gustu. Szkoda też, że Warda nie wyjaśnia, dlaczego wcześniej nie przeszukano stawu znajdującego się nieopodal miejsca zaginięcia. Jak we wszystkich znanych mi powieściach Wardy, w tej także narracja prowadzona jest w czasie teraźniejszym z punktu widzenia kilku kobiet. Wątki niezbyt się łączą. Bohaterki coś tam opowiadają, ale często nie o ważnych wydarzeniach, tylko o sprawach nieistotnych dla akcji książki. 

Warda posługuje się fatalną polszczyzną. Niektóre zdania z „Ominąć Paryż” wyglądają tak, jakby wyszły spod pióra gimnazjalisty, a nie absolwentki wyższej uczelni:
„Może też dlatego postanowiłam nie mówić nigdy o tamtych rzeczach Karolowi. Pomyślałam, że jeśli mu nie powiem, to może nigdy nie będę musiała być na niego zła, że mnie nie rozumiał i że podobnie jak Basia nazywałby tamto wszystko obsesją”[1]. 
Widać, że Warda zaplątała się w słowach, czytelnikowi trudno zrozumieć, o co jej chodzi. Takich wpadek jest więcej. Poza tym w powieści zauważyłam mnóstwo błędów:
„Ja ubrałam fajną zieloną sukienkę”[2],
„cała ja wyglądam jak jedno wielkie nieszczęście”[3],
„szukam na internecie pracy”[4],
„rozpłaszczone na szybie jednego z wielkich akwarium”[5],
„mówiła, że gdzieś tu jakaś inna ja spaceruję w sukni z dawnej epoki”[6]. 
Podsumowując: nie podobała mi się książka o omijaniu Paryża, bo za dużo w niej błędów, dłużyzn, monotonii i jest zbyt podobna do innych książek Wardy. 

--- 
[1] Małgorzata Warda, „Ominąć Paryż”, wyd. Prószyński i S-ka, 2006, str. 8. 
[2] Tamże, str. 169. 
[3] Tamże, str. 216.
[4] Tamże, str. 18.
[5] Tamże, str. 242. 
[6] Tamże, str. 12. 

„Rzęsy na opak” Dawid Kornaga


Uwaga, spoilery!

Pewna rodzina potrzebuje pieniędzy na wydatki związane z komunią. Trzeba opłacić księdza, kupić ubranie, a przede wszystkim zgromadzić dużą ilość alkoholu. Rodzice wpadają więc na pomysł, by urodzić piąte dziecko i pobrać becikowe. Choć komunia ma odbyć się w maju, a dziecko urodziłoby się dopiero we wrześniu, rodzice nie widzą problemu. Można pożyczyć pieniądze, z becikowego się odda, wszystko się załatwi... Czym nakarmi się piąte dziecko, bo już teraz nie zawsze jest co jeść? Gdzie wstawi się wózek? W dwóch pokojach tak ciasno. Nieważne. O to martwi się tylko Ola, tatuś i mamusia nie zawracają sobie głowy takimi drobiazgami... 
Po lekcjach biegłam do domu tak szybko, jak chyba nigdy dotąd. W drzwiach wydyszałam do mamy:
- Wystarczy dzieci w tym domu!
Wtedy mama bez słowa uprzedzenia uderzyła mnie w policzek.
Większość prac w domu wykonuje Ola. Najmłodsza Marysia marzy o tym, by pójść do przedszkola. Matka ma zaledwie 38 lat. Czy w takich okolicznościach nie mogłaby poszukać pracy i uskładać na komunię? Nie, takie rozwiązanie nie jest w ogóle brane pod uwagę. Po co szukać pracy? Też coś! Lepiej radośnie urodzić kolejne dziecko i zgarnąć becikowe, bo to przecież będzie ze dwa tysiące...

Straszne? Straszne, ale prawdziwe. Wszyscy znamy rodziny, w których dzieci jest jakby ciut za dużo, ojciec chwieje się na nogach, matka wygląda na niezaradną i nie budzi zaufania. Tacy rodzice wykazują przerażający brak troski o przyszłość dzieci, nie umieją rozwiązać codziennych problemów, a gdy czują się przyparci do muru, reagują agresją. Agresję oczywiście wyładowują na dzieciach, no bo jak inaczej? Dorosły mógłby oddać, dziecko... cóż. Dziecko to tylko dziecko.
W końcu swój gniew tata wyładował na Jędrku.
- Komunii ci się zachciało! Ja ci dam komunię! Do nauki, nicponiu! Będziesz mi tu płakał, leniu!
Złapał Jędrka za włosy i zaczął nim potrząsać. Miałam już biec na pomoc, ale bałam się, że oberwę bardziej od brata.
- Tatusiu, nie! Proszę, tatusiu! Nie muszę mieć tej komunii!
W „Rzęsach na opak” Dawid Kornaga w doskonały sposób sportretował rodzinę odpychającą, patologiczną, z ojcem-pijakiem i bierną matką. Książka ma formę długiego wypracowania napisanego przez dwunastoletnią dziewczynkę. Narratorka ma dobre oceny z polskiego i wielki talent do obserwacji, toteż utwór bardzo zaciekawia i wzrusza. Tyle że dzieci tych szkoda...

Książkę warto przeczytać, a moja ocena to 5/6. 

30.01.2012

„Skrawek błękitu” Elizabeth Kata



„Skrawek błękitu” Elizabeth Kata to niezbyt gruba książka, przenosząca nas w ponure czasy prześladowań na tle rasowym, bezsensownej nienawiści do tego, co inne. Osiemnastoletnia Selina ma białą skórę, jednakże jej życie jest smutniejsze i biedniejsze niż życie Murzynów. Niewidoma, zamknięta w czterech ścianach patologicznego domu, doświadcza przemocy ze strony dziadka - pijaka i matki - prostytutki. A przecież to z winy matki straciła wzrok...

Pewnego dnia Selina czuje, że nie wytrzyma już dłużej w zamknięciu, że musi wyjść na powietrze, bo oszaleje z rozpaczy i nudy. Udaje się więc do parku. I kiedy płacze, słyszy nad sobą miły męski głos. Po raz pierwszy spotyka się z ludzką życzliwością. Ktoś opiekuje się nią, ktoś kupuje dla niej okulary, by mogła zasłonić blizny przy oczach i ładnie wyglądać. Ktoś bardzo dobry... tyle tylko wie o nim Selina.

Tak zaczyna się wielka przygoda ociemniałej dziewczyny. Czy osoba, którą „nie nauczono alfabetu Brailla, ale nauczono nienawiści”, będzie umiała odwzajemnić miłość? Czy zasady wyniesione z domu okażą się silniejsze od tego, co podpowiada rozsądek?

Książka napisana została narracją pierwszoosobową, prostym, lecz pięknym językiem. Bohaterka od razu przypada czytelnikowi do serca, pomimo że jej bierna postawa wobec losu i niektóre wybory życiowe mogą denerwować. „Skrawek błękitu” to jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających i najsmutniejszych historii o braku tolerancji, o „ślepocie nie tylko oczu, ale i serca”.

---
Napisane w dniu 2008-07-25.