29.01.2012

„Suma naszych dni” Isabel Allende


Nie polubiłam Isabel Allende. Wierzy ona w duchy, zmyśla, traktuje niefrasobliwie czytelników. W książkach określanych jako autobiograficzne zamieszcza wiadomości zmyślone, a takim praktykom stanowczo mówię: NIE.

W „Pauli” zasugerowała, że jej dziadek jest mordercą. W „Sumie naszych dni” wypiera się tego, twierdzi, że jej dziadek to nie morderca, tylko zacny dziadziuś i dodaje: „(...) nigdy nie wyobrażałam sobie, że pewne osoby wezmą wszystko dosłownie. Książka jest przeinaczoną i wyolbrzymioną wersją wydarzeń”[1].

W „Sumie naszych dni” Allende pisze o wszystkim po trochu: o żałobie po śmierci córki Pauli, o kobietach, z którymi łączy ją „siostrzana więź przypieczętowana w niebiosach”[2], ukazuje też siebie w roli swatki, teściowej, matki i babki. Niestety, w żadnej z tych ról nie wypada dobrze. Jest natrętną swatką, wścibską teściową, nielojalną matką i niezdarną babcią. Wyobraźcie sobie, że ona nie umie zmieniać wnuczętom pampersów! Gdy próbuje je zdjąć, brudzi się, „stale chodziłam upaćkana aż po same uszy”[3] – stwierdza. Przyznaje też, że lubi straszyć malutkie dzieci i że straszenie uważa za doskonałą metodę wychowawczą.

A jaka okropna z niej teściowa! Gdybym ja miała taką teściową, która dorobiła klucze do mojego mieszkania i każdego ranka wkrada się, by szpiegować, grzebać we wszystkich kątach, przestawiać meble i wyrzucać dywany, wymieniłabym zamki w drzwiach. Tymczasem jej synowa Lori cierpi w milczeniu.

Jako matka Allende okazała się nielojalna. Jej syn Nico, bardzo dobry mąż i ojciec, został porzucony przez żonę. Żona najpierw demonstrowała wielkie obrzydzenie do homoseksualistów, potem nagle zakochała się w lesbijce i opuściła dom rodzinny, by zamieszkać z ową lesbijką. Był to wielki cios dla jej syna, no i co powiedzieć dzieciom? Nico czuł się bardzo upokorzony, nieszczęśliwy. Normalna, oddana matka w takiej sytuacji zerwałaby przyjaźń z niewierną synową, prawda? A Allende nic sobie nie robi z uczuć syna i spotyka się ze zdrajczynią.

Nieżyjąca Paula odwiedza jej dom jako duch. Allende zapewnia, że dziennikarz, który przeprowadzał z nią wywiad, „widział, jak regał z książkami bezszelestnie odsuwa się na odległość prawie pół metra od ściany, a książki niewzruszenie tkwią na swoich miejscach”[4]. A zimą w dawnym pokoju Pauli rozchodzi się intensywny zapach jaśminu.

Allende opisuje też perypetie swoich przyjaciółek, ale są to perypetie niezbyt ciekawe – np. Tabrze pękła silikonowa pierś, kazała więc wszyć sobie silikon drugi raz, lecz znowu nastąpiło pęknięcie. Inna jej przyjaciółka zdjęła buty i „przeszła po rozżarzonych do czerwoności węglach. Dwa razy przemaszerowała po ogniu i nic się jej nie stało”[5]. Hmm...

Książkę oceniłam na 3. Pomimo kilku wzruszających fragmentów (tych o żałobie) wydała mi się niezbyt ciekawa, pisana jakby na siłę, bez planu i bez natchnienia. Powtarzają się w niej te same wątki, co w „Pauli”. Na przykład w „Pauli” Allende pisała o tym, że jej matka, zakrwawiona i przerażona porodem, złapała pierwsze z brzegu niemowlę i wybiegła ze szpitala. W „Sumie naszych dni” występuje ten sam motyw – tym razem z oddziału położniczego ucieka zakrwawiona pasierbica Isabel. Być może kobiety w rodzinie Allende dostają po porodzie małpiego rozumu, a może autorka przeinaczyła prawdziwe wydarzenia – trudno rozstrzygnąć. Poza tym książka jest baaardzo nudna. 

Moja ocena:  3/6.

---
[1] Isabel Allende, „Suma naszych dni”, przeł. Marta Jordan, wyd. Muza, 2010, str. 107.
[2] Tamże, str. 49.
[3] Tamże, str. 57.
[4] Tamże, str. 134.
[5] Tamże, str. 49.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz