1.07.2025

„Truteń, czyli rozprawa z ojcostwem”Jarek Westermark

W ostatnich miesiącach przeczytałam trzy niedawno wydane książki opowiadające o próbach zajścia w ciążę, ciążach i niemowlętach. Pierwsza podobała mi się bardzo, druga – tak sobie, a trzecia najmniej. Ta trzecia to „Truteń” Jarka Westermarka. Nie jest to typowa powieść, lecz zbiór epizodów z życia świeżo upieczonego ojca, wzbogaconych jego refleksjami i dowcipami. Ojciec ten, będący jednocześnie narratorem, zauważa, że obowiązki związane z wychowaniem dzieci podzielone są w Polsce nierówno, większość spada na kobietę. Nie podoba mu się to, nie chce być stereotypowym facetem uciekającym przed smoczkami czy pampersami i dlatego towarzyszy swojej żonie najpierw w szkole rodzenia, potem na sali porodowej, a jeszcze potem z zacięciem opiekuje się synem.... A przepraszam, nie synem, tylko „glistą”, gdyż tak nazywa swojego potomka. Tymczasem bobas jak to bobas – płacze, nie docenia starań dorosłych. „W obmytej dupie ma glista twój trud i frustrację”[1]. 

Rodzice z książki, wcale nie tacy młodzi, bo już po trzydziestce, sprawili na mnie wrażenie dość nieporadnych i nieprzyjemnych. Choć oboje siedzą w domu, nie umieją się zorganizować, podzielić jakoś sensownie obowiązkami. Ciągle są niewyspani, muszą szukać pomocy u opiekunek laktacyjnych. Tatuś wciąż rzuca mięsem. Wypowiedzi mamusi przytaczane są rzadko, ale kiedy już się pojawią, to widać, że podobnie jak mąż ma ona większy talent do sypania wulgaryzmami niż do karmienia swojej „glisty”. Oto jedna z jej wypowiedzi: „Chcę mieć tę pierdoloną cesarkę.(...) Pierdoli mnie przeżywanie kobiecości! Pierdoli mnie flora bakteryjna w drogach rodnych!”[2]. Innym razem, już w obecności dziecka, pociesza męża: „Nie pierdol, że oczywiście (...) Jesteś świetnym tatą, ale teraz już się, kurwa, odetnij”[3]. 

Jarek Westermark lepiej włada językiem niż niejeden polski pisarz, zna gramatykę i mnóstwo słów, umie analizować, ale jednocześnie ma skłonność do słowotoku, nie potrafi wyciąć tego, co niepotrzebne i co się powtarza. Jeśli już wpadnie mu do głowy jakieś śmieszne bądź ciekawe porównanie, raczy nim czytelników bez końca, niczym sklerotyczny dziadek opowiadający wciąż ten sam dowcip. Umyślił sobie nazywać syna glistą i używa tego określenia przez całą książkę, nigdy nie ujawniając jego imienia. Umyślił sobie, by facetów nazywać trutniami, i nazywa ich tak niezliczoną ilość razy, nawet wtedy, gdy z kontekstu wynika, że może wcale tymi trutniami nie są. Podam tu przykład: opisując wygląd sali porodowej, wspomina, że stał tam fotel dla rodzącej i krzesło dla trutnia. A ja nie rozumiem, dlaczego „dla trutnia”. Dlaczego ci mężczyźni, co przysiądą na krzesłach, są trutniami? A co mają robić? Przecież choćby nie wiem jak się starali, i tak nie wyręczą kobiet w rodzeniu. A może według autora każdy samiec z automatu jest trutniem?... 

W tym miejscu wspomnę, że choć narrator walczy ze stereotypem, że tylko kobieta powinna zajmować się dzieckiem, to jednak ten metaforyczny truteń przez cały czas czai się w jego wnętrzu i podszeptuje, by zepchnąć obowiązki na partnerkę. Koniec końców bohaterowi prawie zawsze udaje się uniknąć tych pokus. I wstyd mu, że w chwilach, gdy żona cierpiała podczas porodu, on miał chęć chrupać wafelki, że w pierwszą noc po narodzinach syna przeglądał na telefonie strony o grach w smoki...

W książce znajdują się zarówno fantazje autora, jakieś wymyślone rozmowy z królową elfów i urojone wizyty facetów z Ruchu Obrony Ojców, jak i bardzo realistyczne scenki z życia bohatera: czekanie na porodówce, pierwszy kontakt z dzieckiem, pierwsze wyjście z wózkiem na spacer, konsultacje u pediatry, która uparcie i bezczelnie ignoruje ojca i zwraca się wyłącznie do matki. Bohater gromadzi doświadczenia i obserwacje, zastanawia się też, czy inni mężczyźni przeżywają ojcostwo równie intensywnie jak on. Jeśli czytelnik liczy na czułe scenki ze słodkim dzidziusiem w roli głównej, to się zawiedzie, bo tu takich nie ma. Pan Truteń i jego żona dopiero się przyzwyczajają do życia z nowym członkiem rodziny, nie umieją nawiązać z nim kontaktu, są zdezorientowani, przygnębieni, niewyspani. Narrator jest przy tym dość agresywny w swoim przekonaniu, że rodzice niemowlaka znajdują się w gorszej sytuacji niż inni ludzie. Kiedy ktoś bezdzietny powie, że jest zmęczony i ma problemy, tata „glisty” wpada w szał: „Bądź uprzejmy pierdolić się, bezdzietny lambadziarzu (...) chuj się znasz i nie masz pojęcia, co to zmęczenie”[4]. 

Choć przesłanie książki uważam za pożyteczne, bo nigdy dość nawoływania, by ojcowie na równi z matkami dbali o dzieci,  i nigdy dość krytykowania osób takich jak poseł Tadeusz Cymański, który „własnoręcznie przyjebał noworodkowi”[5], to jednak całość jest niesympatyczna, mało obrazowa i okrutnie przegadana. Autor powinien zapanować nad swoim słowotokiem, wyciąć chociażby rozdział „Do przyjaciół trutni” i urojone rozmowy z postaciami z gier, bo to się strasznie źle czyta. Powinien też zastanowić się, czy pisanie o niemowlęciu i miotanie wulgaryzmami na pewno idą ze sobą w parze. 

Moja ocena: 3/6.

Jarek Westermark, Truteń, fragment

[1] Jarek Westermark, „Truteń czyli rozprawa z ojcostwem”, Agora, 2025, s. 215.
[2] Tamże, s. 67.
[3] Tamże, s. 317.
[4] Tamże, s. 263.
[5] Tamże, s. 214.

2 komentarze:

  1. Chyba mnie by mi się nie spodobała ta historia.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie trzeba czasu, żeby przeorganizować życie po pojawieniu się dziecka, więc opisy trudnych początków rodzicielstwa wydają się dość realistyczne. Nie rozumiem za to oczekiwania, że dziecko doceni starania rodzica. To było serio napisane? Częste używanie w książce wulgarnego języka też miało być formą żartu?

    OdpowiedzUsuń