Nowa książka Janusza Krasińskiego nosi tytuł „Bracia syjamscy z San Diego”. Tym razem Krasiński opisał swoją podróż do San Diego odbytą w roku 2005, a więc całkiem niedawno. Został tam zaproszony przez Czesława, kolegę z dawnych lat. Razem walczyli w Szarych Szeregach. Jednak od ostatniego spotkania minęły 62 lata, szmat czasu, a jak wiadomo, ludzie się zmieniają. Jaki okaże się Czesław? Czy aby nie pozbył się młodzieńczych ideałów? Co robił za komuny? Czego tak naprawdę chce?
Choć Krasiński czuł niejasne obawy, zdecydował się na tę daleką podróż.
Akcja książki szybko przenosi się z Polski do Kalifornii, pojawiają się opisy zwiedzania parków, zoo, redakcji. Dwaj koledzy chcą, by gazety zamieściły reportaże z ich niezwykłego spotkania po latach i by Janusz Krasiński stał się w Stanach sławny. Starają się o wydanie „Niemocy”, zamierzają urządzać spotkania literackie. Pełen żalu Krasiński ma nadzieję, że przynajmniej w Stanach zostanie doceniony, bo w Polsce niechętnie drukowano jego książki: Nie zapraszali mnie na Międzynarodowe Targi Książki, a na krajowych zawsze brakowało dla mnie stolika i zmuszony byłem wymuszać swój w nich udział[1].
Powieść zapowiadała się ciekawie i sięgnęłam po nią z wielką przyjemnością, lecz niestety, wiele rzeczy mi się nie spodobało. Krasiński wciąż wraca do przeszłości i nie może pogodzić się z tym, że po tylu latach nie każdy ma chęć słuchać o okupacji, aresztowaniach i Szarych Szeregach. Oczekuje od innych zrozumienia i empatii, ale gdy ktoś chce mu opowiedzieć o tragedii innego narodu, na przykład o Aborygenach, reaguje gniewnie i nerwowo:
Skuliłem się w lęku przed potokiem mających spaść na mnie jego nowych zwierzeń. Na rany boskie, co mnie mogą obchodzić Aborygeni?! Nie przyleciałem do Ameryki przejmować się losem Aborygenów, jakikolwiek on by był![2].
Pod względem literackim powieść jest mało pomysłowa, przegadana, nieprzyjemnie rozlazła. Koledzy dużo spacerują, zwiedzają, a jednak przyrodę i miasto autor opisał mało barwnie, nieciekawie - czułam się rozczarowana.
I jeszcze ciekawostka. Żona Czesława, Zonia, bezustannie kaszlała i wyglądała na chorą. Z powodów zdrowotnych przebywała na ścisłej winogronowej diecie i nie mogła zjeść ptasiego mleczka, które przywiózł jej w prezencie Krasiński, podała je więc gościom. Polski pisarz poczuł się wielce urażony:
Tymczasem Zonia wniosła colę, krakersy oraz pudełko ptasiego mleczka. Poczułem się tym dotknięty. Te wedlowskie czekoladki, które w podręcznym bagażu taszczyłem z lotniska na lotnisko, kupiła moja żona na jej własne życzenie i nie powinna była nikomu ich podawać. Prawda, że ta winogronowa dieta nie pozwalała jej wziąć ich do ust, ale to było tylko ptasie mleczko, czekolady tam niewiele...[3].
Zbyt często na kartach książki autor pozwala sobie na narzekania i pretensje, brakuje mu też skromności. Chwilami wydawał mi się zrzędzącym starszym panem oszołomionym podróżą, przejętym własną ważnością. A przecież zawsze lubiłam Krasińskiego.
Czy wobec tego warto sięgać po „Braci syjamskich z San Diego”? Warto, ale niech nie będzie to pierwsze spotkanie z tym pisarzem, lepiej przeczytać „Wózek” czy też „Na stracenie”. Bo na tle dawniejszych powieści Krasińskiego ta najnowsza prezentuje się słabo...
---
[1] Janusz Krasiński, „Bracia syjamscy z San Diego”, wyd. Arcana, 2009, str. 6.
[2] Tamże, str. 99.
[3] Tamże, str. 169.
Czytasz Krasińskiego! To niesamowite, bo tylko dwa blogi z wpisem o nim spotkałam. Wiem, że ta książka jest inna. Przeczytałam z podobnymi uczuciami. Dla mnie autor pozostał świadkiem tamtych okrutnych czasów, które opisał w swojej tetralogii. O takich wydarzeniach się nie zapomina, siedzą w człowieku do końca. Moja ciocia - była więźniarka polityczna - do dziś mówi o koleżankach z celi: dziewczyny, chociaż mają po 70-80 lat. Takie wybory zdeterminowały całe ich życie. Dlatego przeczytałam książkę z szacunkiem należnym świadkowi historii bez wnikania w warstwę językową.
OdpowiedzUsuńSmutne, że takie książki mało kogo interesują. Lepiej przeczytać sagę o wampirach, a o złych czasach zapomnieć. Cieszę się zatem po wielokroć, Cię znalazłam. Może było odwrotnie, ale na jedno wychodzi. Czuję, że niejedną książkę przez Ciebie/dzięki Tobie kupię.:)
Krasińskiego czytałam dwa-trzy lata temu i przeczytałam wszystko, co było dostępne w bibliotece. I właśnie - byłam nieco rozczarowana "Braćmi syjamskimi", wcześniejsze książki Krasińskiego wstrząsnęły mną o wiele bardziej. Zaskoczyło mnie trochę, że Krasiński nie chciał posłuchać o losie Aborygenów. Wydawało mi się, że ktoś, kto sam tyle przeżył, powinien współczuć innym pokrzywdzonym przez historię. Ale może Krasiński był po prostu przejęty podróżą za ocean. W końcu tak daleka podróż i spotkanie z od lat niewidzianym kolegą to nie byle co...
UsuńKsiążkowcu, bardzo się cieszę, że zajrzałaś tutaj i że trafiłam na Twojego bloga :-) A na Twojego bloga trafiłam z blogu guciamal.