Jakiś czas temu opublikowałam krytyczną recenzję powieści pt. „Umrzeć w deszczu”. Aleksander Sowa, nieprzyzwyczajony do krytyki, nie mógł się z nią pogodzić, napisał nawet jakąś tam pseudopolemikę (o tym później) oraz wysłał do mnie wiele napastliwych maili, w których zarzucił mi, że nie umiem pisać recenzji, że mszczę się na nim za to, że usunął ze swojego bloga mój komentarz, że jestem hejterką, osobą niemoralną, nieuczciwą itd. Słowem, mailowanie z Sową nie należało do przyjemności. Żadne rozsądne słowa do niego nie docierały, odetchnęłam więc z ulgą, kiedy przestał pisać.
A teraz Sowa wyznaje na Facebooku:
„Uważam, że Umrzeć w deszczu to najgorzej napisana z moich powieści. Po latach od jej ukazania się jestem zdania, że jest niedojrzała, źle napisana, słaba. (...) Nienawidzę tej książki tak szczerze oraz głęboko, że ostatnio zacząłem palić zwróconymi z księgarń egzemplarzami w piecu rodzinnego domu. Okazuje się, że nawet do palenia się niezbyt się. I abyśmy mieli jasność, ani przez chwilę w poprzednim zdaniu nie żartowałem”.
Wprawdzie wrzucanie książek do pieca wydaje mi się reakcją zbyt emocjonalną, ale cieszę się, że do Sowy w końcu dotarło, że jego „Umrzeć w deszczu” to gniot. W jakim więc celu atakował blogerkę, która trafnie napisała, że dzieło nie ma żadnej wartości? I po co publikował swoją pseudopolemikę? Nazywam ją pseudopolemiką, bo nie pozwalał mi zamieścić pod nią komentarza z wyjaśnieniem, poza tym nie wstawił linka do recenzji, którą krytykował (czyżby zapomniał?), sporo poprzekręcał i wreszcie napisał wyraźnie: „Szkoda mi czasu na polemikę, i tak zresztą nie ma ona sensu”. Skoro nie chciał polemizować i kasował komentarze osoby, którą krytykował – komentarze, zapewniam, całkowicie normalne, niehejterskie – to jasne, że chodziło mu tylko o to, by zdeprecjonować moją recenzję i pożalić się: „Och, patrzcie, jakie ze mnie biedactwo!”.
Oczywiście Aleksander Sowa ma prawo narzekać, ma prawo krytykować, ma też prawo wysyłać do blogerki, która źle napisała o jego dziele, ordynarne maile. Nie reaguję, bo jeśli publikuję niepochlebną recenzję, liczę się z tym, że autor poczuje się zraniony i zechce się zemścić. Świetnie rozumiem, że autorzy są wrażliwi, kochają swoje powieści ponad wszystko i serce pęka im z bólu, gdy widzą krytykę. Tylko... no właśnie. Gdybym wydawała książki, dziesięć razy zastanowiłabym się nad tym, czy warto pokazywać się światu jako rozkapryszony twórca. Przecież takiego marudera mało kto pożałuje, większość osób, czytając jego lamenty, uśmiechnie się z politowaniem albo nawet z pogardą i powie: „Ale dziecinada, pisarzyno, a gdzie twoja godność?”.
Na swoim blogu Sowa napisał, że blogerzy powinni być świadomi tego, że „ich przekaz trafia do prawdziwych ludzi”. Z tym się zgodzę. Ciekawa tylko jestem, dlaczego szanowny autor nie zastanawia się nad moralnością blogerów, którzy jego kiepską książkę (a sam przyznał, że jest pełna błędów i tak słaba, że nadaje się tylko na podpałkę) uznali za arcydzieło. Przecież ich recenzje też trafiają do „prawdziwych ludzi” – cokolwiek miałoby to znaczyć.