„Na konsultację przyszedł dziadek z gór i mówi, że oddaje mocz z krwią. Wypisałam mu więc skierowanie na badanie moczu na sporym druku i powiedziałam, żeby przyszedł z wynikiem. Po dwóch minutach dziadek był z powrotem i wręczył mi skierowanie, starannie zawinięte w rożek z »wynikiem« w środku – biedak nasiusiał do skierowania”[1].
„Jak bardzo prymitywni są nasi pacjenci może świadczyć, że nieraz nie potrafią otworzyć drzwi, nie wiedzą co zrobić z klamką, usiłują podważyć drzwi od strony zawiasów. Często nie wiedzą, do czego służą meble. Kiedy mówi się im, żeby usiedli, siadają po prostu po turecku na podłodze”[2].
Powyższe fragmenty pochodzą z pamiętnika polskiej lekarki, która pracowała w algierskim szpitalu. Praca ta okazała się ciężka i frustrująca, a personel, jaki przydzielono lekarce, nierozgarnięty i nieposłuszny. Kilka razy dziennie pielęgniarze bez żenady wchodzili do sali pediatrycznej i wsadzali swoje wielkie, spocone nogi do rynienki przeznaczonej do kąpieli noworodków, po czym rozkładali matę i wznosili modły.
Książka „Tubiba znaczy lekarka” jest połączeniem reportażu z pamiętnikiem. Czyta się ją z wypiekami na twarzy jak najciekawszą powieść, a jednocześnie z grymasem niedowierzania i nieraz ze łzami, gdy pojawiają się relacje o dzieciach, przynoszonych najczęściej dopiero wtedy, gdy znalazły się w stanie agonalnym. Zagłodzone. Wychłodzone. Wyniszczone. Przyduszone. Nieraz dałoby się tych najmłodszych pacjentów uratować, gdyby ojcowie wykazali większą chęć współpracy. Ale oni, poproszeni o oddanie krwi do transfuzji, zazwyczaj wpadali w wielkie przerażenie i, bojąc się osłabienia, uciekali ze szpitala. O własnym dziecku zapominali.
„Serce mi się kraje, kiedy patrzę na niemowlęta zawinięte w resztki starych sukien nylonowych. Rączki wyciąga im się wzdłuż ciała, nóżki wyprostowuje i ciasno zawija sznurkiem lub taśmą jak baleron lub mumię, od ramion do stóp z wyprostowanymi wszystkimi stawami. Przy końcu sznurka mocuje się od uroku kilka amuletów – woreczki z wersetami Koranu, kawałki magicznego drewna, pieniążki. (...) Trudno sobie wyobrazić, jak wyglądają pośladki dziecinne trzymane w takim nylonowym kompresie, łącznie ze wszystkim, co niemowlę naprodukować potrafi, w dodatku przy upale powyżej 40 stopni”[3].
Narzekań na zmęczenie jest w pamiętniku bardzo malutko, bo to nie przeciążenie pracą wydawało się autorce największym utrapieniem, lecz prymitywni opiekunowie najmłodszych pacjentów. Komuś wychowanemu w cywilizowanych warunkach trudno pogodzić się z taką niedbałością o dzieci, głupotą, zacofaniem. O frustracji lekarki świadczy chyba sposób, w jaki potraktowała babkę pewnej malutkiej panienki:
„Raz przyniosła mi babka wytatuowana jak kalkomania swoje pięciodniowe wnuczę z zaburzeniami oddychania. Noworodek zawinięty w cienki kocyk (...) był zimny jak mały trupek, miał sinicę, a na klatce piersiowej wyraźnie zaznaczone pręgi po sznurku, którym go ściśnięto. Tony serca były ledwo słyszalne i istotnie prawie nie oddychał, bo po prostu nie mógł, na siłę zamotany sznurkiem jak baleron. (...) Zrobiłam babce krótką demonstrację, jak to się oddycha ze ściśniętą klatką piersiową – ten sam sznurek, którym ona ścisnęła noworodka, owinęłam wokół niej i tak zacisnęłam, aż jęknęła”[4].
Książka zawiera także piękne opisy podróży po Algierii oraz relacje z największego kataklizmu roku 1980, czyli ogromnego trzęsienia ziemi. Lekarka znajdowała się w samym centrum wydarzeń, udzielała pierwszej pomocy setkom rannych.
Jest to pozycja z dziedziny literatury faktu – bardzo uporządkowana, konsekwentna, ciekawa, warta przeczytania. Zawiera mnóstwo obserwacji i ciekawostek o kraju, w którym za żadne skarby świata nie chciałabym mieszkać.
Wydarzenia opisane na kartach książki działy się nie tak dawno, bo w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku. Autorka uważała, że Algierczycy nie byli jeszcze gotowi na zmianę obyczajów i warunków życia. Nie chcieli wodociągów, bo wtedy ich dzieci – obarczone obowiązkiem noszenia wody – nie miałyby zajęcia, nie chcieli, by dzieci chodziły do szkoły i piły soki owocowe, i wreszcie nie chcieli słyszeć o lepszym traktowaniu kobiet.
„Jak to? Pani ma tylko dwoje dzieci. U nas, jeśli żona urodzi tylko dwoje dzieci, to mąż jej mówi: wynoś się.
– A u nas – odpowiadam – jak żona urodzi dwoje dzieci, to mówi swojemu mężowi: dość.
Na takie dictum obaj mundurowi panowie zrobili miny godne kamery.
– Jak to – zawołali w najwyższym stopniu zgorszeni – to u was kobieta decyduje, ile ma mieć dzieci?
Wzruszyłam ramionami:
– A kto rodzi dzieci? Mężczyzna czy kobieta?
Zaniemówili ze zgrozy”[5].
Fascynująca lektura – polecam!
---
[1] Jadwiga Klarner-Szymanowska, „Tubiba znaczy lekarka”, wyd. KAW, 1988, str. 116.
[2] Tamże, str. 12.
[3] Tamże, str. 22.
[4] Tamże, str. 137.
[5] Tamże, str. 112.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz