26.10.2012

„Wyrąbany chodnik” Gustaw Morcinek



Gustaw Morcinek to autor trochę już dziś zapomniany, kojarzony przede wszystkim z opowiadaniem o biednym koniu Łysku. Opowiadanie pamiętam z czasów szkolnych, a teraz sięgnęłam po kolejny utwór Morcinka, czyli po „Wyrąbany chodnik”.

Jest to długa, dwutomowa powieść przedstawiająca życie górników na początku dwudziestego wieku, ich niebezpieczną pracę w kopalni, a także walkę o zachowanie polskości. Książka napisana jest językiem, jakim posługiwali się górnicy. Ale bez obawy – język ten łatwo zrozumieć.

Główny bohater, czternastoletni Gustlik Wołoszek, mieszkał w Karwinie (jego rodzice w roku 1886 zostali wygonieni z Górnego Śląska). Otrzymał właśnie świadectwo ukończenia szkoły. Matka jego, wdowa po tragicznie zmarłym górniku, niecierpliwie czekała na tę chwilę; chciała, by syn porzucił książki i natychmiast rozpoczął pracę w kopalni. I już następnego dnia Gustlik musiał wstać o świcie i wraz z tłumem górników zjechać pod ziemię. Morcinek bardzo obrazowo opisał wygląd kopalni, lęk chłopca, potworne zmęczenie, tęsknotę za światłem słonecznym, i wreszcie – powolne przyzwyczajanie się do ciężkiej pracy.

„Wyrąbany chodnik” to powieść panoramiczna. Morcinek bardzo powoli wprowadził kolejnych bohaterów. Najpierw dokładnie przedstawił Gustlika i jego mamę, potem pokazał pozostałych członków rodziny, takich jak na przykład śliczna trzynastoletnia Helenka i mieszkający w Ligocie wuj Wołoszek. Wuj to patriota, który „piorunował” na Niemców i w swoim domu urządzał czytanie polskich książek oraz recytowanie polskich wierszy.

Podczas gdy wielu bohaterów starało się zachować polskość, niektórzy dopuszczali się zdrad. Jeden z najpodlejszych bohaterów książki to Sojka, wysługujący się Niemcom i składający donosy na swoich rodaków. Także syn Wołoszka, Józef, ulegał zniemczeniu. Służył w pruskim wojsku, do rozmowy wtrącał niemieckie słowa, a ojca nazywał „vaterem”, nie bacząc na to, jak wielką przykrość wyrządza najbliższym.

W „Wyrąbanym chodniku” znajduje się wiele ładnych fragmentów o miłości Gustlika do książek. Jedna z najbardziej wzruszających scen to pierwsza wizyta w czytelni. Chłopiec najpierw podczytywał kalendarze religijne matki, potem szukał książek u sąsiada Kubienki, jednak dostęp do większej ilości książek uzyskał dopiero wtedy, gdy stał się pracownikiem kopalni i mógł zapisać się do czytelni dla górników. W niedzielę, bo czytelnię otwierano tylko w niedziele, ubierał się uroczyście i wędrował najpierw do kościoła, a potem do książkowego raju. Czytelnia nie świeciła pustkami, tak jak to się dzieje w naszych czasach – wielu górników wypożyczało lektury, grało w szachy.

Powieść bardzo ciekawa, warto przeczytać.

 5/6.

23.10.2012

„Kobieta zawiedziona” Beauvoir Simone

Simone de Beauvoir przedstawia portrety dwóch zawiedzionych kobiet. Pierwsza kobieta cierpi z powodu niewierności męża, druga czuje się rozczarowana zachowaniem swojego jedynego syna. Obie bohaterki mieszkają w Paryżu, są wykształcone, pochodzą z zamożnych rodzin. Obie przejawiają też skłonność do despotyzmu, próbują wpłynąć na wybory życiowe własnych dzieci.

Monika, bohaterka „Kobiety zawiedzionej”, nie pracuje, zajmuje się domem oraz działalnością dobroczynną, pomaga np. piętnastoletniej Małgorzacie, która przebywa w ośrodku opiekuńczym. Bardzo kocha swojego męża Maurycego, uważa, że łączy ich nierozerwalna miłość. Niestety, któregoś dnia odkrywa, że mąż chce ją opuścić.

Simone de Beauvoir w bardzo szczegółowy sposób opisuje udręki duchowe Moniki, rozpacz, próby utrzymania niewiernego mężczyzny przy sobie. W pewnym momencie zachowanie bohaterki staje się żenujące, bo Monika nie umie przegrywać z honorem.

Drugie opowiadanie nosi tytuł „Wiek umiaru”. Bohaterką jest emerytka, która czuje się opuszczona i zdradzona przez swojego syna Filipa. Bardzo wiele wysiłku włożyła w to, by ten niezbyt inteligentny i ambitny syn zdobył wykształcenie - zmuszała go do nauki, do pisania wypracowań, a potem załatwiła mu pracę na uniwersytecie, podpowiedziała też, że ma głosować na partię komunistyczną. Znienacka porzucił pracę i zmienił poglądy polityczne, czym sprawił matce ogromny ból. Bohaterka uważa, że tak się nie robi, że w takiej sytuacji miłość rodziców do dzieci nie jest możliwa. Martwi się także obniżeniem swoich zdolności umysłowych. Jest pisarką, chciałaby wnieść coś nowego do literatury, jednak czy w wieku sześćdziesięciu lat nie jest na to za późno? O powodach miłości do książek mówi tak ciekawie, że muszę ją zacytować: 
Książki uchroniły mnie od rozpaczy, kiedy byłam dzieckiem, dojrzewającą dziewczyną; to mnie przekonało, że kultura jest najwyższą z wartości, i nie udaje mi się spojrzeć krytycznym okiem na to przekonanie*.
Bohaterki obu opowiadań mają w sobie coś denerwującego. Pierwsza pani zachowuje się tak, jakby nie miała honoru ani szacunku do siebie, druga jest przesadnie wymagająca, surowa i apodyktyczna. Obie są w zasadzie niedobrymi matkami, nie umieją zrozumieć, że dziecko ma prawo do własnego stylu życia i do własnych sympatii.

5/6.

---
* Simone de Beauvoir, „Kobieta zawiedziona”, tł. Ewa Gryczko, PIW, 1989, str. 117.

22.10.2012

„Podróże z moją ciotką” Graham Greene


Główny bohater „Podróży z moją ciotką” Grahama Greene'a nazywa się Henry Pulling i jest emerytowanym dyrektorem banku. Nigdy nie miał żony, dzieci ani rodzeństwa. Ceni samotność, nie marzy o tym, by zawierać nowe znajomości. Nawet matki nie darzył cieplejszym uczuciem. Po jej śmierci ani razu nie zapłakał, a pogrzeb uznał za dobrą okazję do wyrwania się z domu.

20.10.2012

„Jeden dzień Ani” Barbara Tylicka

Moje dziecię uczące się w podstawówce otrzymało ze szkolnej biblioteki taką oto lekturę: „Jeden dzień Ani” Barbary Tylickiej. Z ciekawości zaczęłam czytać i doszłam do wniosku, że nie polecałabym takiej książki. Ładnie, zgrabnie napisana, ale te morały!...

 Uprzedzam, że zdradzam treść oraz zakończenie!

Książeczka ta, dosyć krótka, zawiera dwa opowiadania. Pierwsze z nich przedstawia epizod z życia Ani, uczennicy szkoły podstawowej. Dziewczynka ta zaczęła swój dzień o piątej rano. Wstała tak wcześnie, bo w nawale obowiązków nie zdążyła poprzedniego dnia odrobić lekcji:
„Dopiero parę minut po piątej. Ania, z wysuniętym językiem, spiesznie coś pisze. Wczoraj wieczorem nie miała już siły dokończyć wypracowania. Trzeba było jak zwykle pozmywać naczynia, uprać Jacusiowi fartuszek, nawet Michałowi zacerować skarpetki. Och, ten Michał! Stary koń, mógłby sam sobie wszystko zrobić i pomóc w domu, a nie tylko ona i ona.
Ty jesteś dziewczynką  tłumaczy jej zawsze mama i Ania coraz częściej żałuje, że nie urodziła się chłopcem. Teraz też musi się spieszyć z tym wypracowaniem, za chwilę obudzą się bracia i trzeba będzie wyszykować jednego do przedszkola, drugiego do szkoły”[1].
Chociaż Ania wstała o świcie, nie może w spokoju odrobić lekcji, bo przeszkadza jej... mama: „Widziałaś, jak Michał rozerwał koszulę? Trzeba mu wyprasować drugą, przecież nie może tak iść do szkoły. Weź, dziecko, i wyprasuj, bo zaraz będzie siódma”[2].

16.10.2012

„Tędy i owędy” Melchior Wańkowicz

„Jesień i zima z Wańkowiczem” to wyzwanie blogowe założone przez Anek7. Nie znałam twórczości Wańkowicza, jedyna jego książka, którą czytałam, to „Karafka La Fontaine'a”. Ale czytałam ją w wieku kilkunastu lat i niewiele pamiętam. Nastawiłam się więc na dobre wrażenia i sięgnęłam po pierwszy z brzegu utwór pisarza, czyli po tom wspomnień pt. „Tędy i owędy”.

Źle wybrałam. Książka zupełnie mi się nie spodobała. Jej autor również. 

W książce tej Wańkowicz pokazał się jako bardzo zaradny Polak, który wszystko potrafi: zdaje maturę bez nauki, bez nauki dostaje się na studia, podczas pobytu w więzieniu (za bójkę) zabiera współwięźniom najlepsze kąski z ich paczek, wymiguje się od wojska... Udaje mu się nabierać nauczycieli, lekarzy, współwięźniów, pracodawców. Niektóre jego czyny, takie jak plagiatowanie artykułów do Kuriera Porannego z amerykańskich czasopism, są po prostu nieuczciwe. Okoliczność, że Kurier mało mu płacił, nie jest według mnie żadnym usprawiedliwieniem.

Gawędziarz tonem chwalipięty opisuje różnorakie swoje wyczyny i dowcipy, ale to, co uważał za dobry żart, często jest po prostu małostkowym dokuczaniem. Za przykład niech posłuży długotrwałe telefoniczne nękanie kobiety o nazwisku Łabędź. Pan Melcio z wielką zaciekłością wydzwaniał do niej i pytał: „Czy pani zniosła już jajko?”. W „zabawę” wciągnął nawet swojego wuja.

Kiedy pracował jako nauczyciel, do zeszytów uczennic wpisywał dziwne i głupie uwagi: „W kajecie przy zdaniu «Arabowie nic nie robili, tylko jeździli na wielbłądach i bili kobiety» widniał czerwonym atramentem mój dopisek: «To przyjemne zajęcie»”[1]. Czy to śmieszne? Czy ktoś chciałby, by taki nauczyciel uczył jego dzieci?

Wańkowicz tonem chwalipięty przypomina, że to on stworzył słowa „chciejstwo” i „kundlizm” i to on ukrywał się pod pseudonimem Adolf Czybygdyby. W jego zachowaniu widać wielką troskę o to, by żaden okruch twórczości nie zaginął, toteż „Tędy i owędy” zostało wzbogacone mnóstwem autocytatów.

„Szpital i więzienie - to najmilsze miejsca, jakie w życiu pamiętam. (...) Są szachy, jest książka i polegiwanie. I nikt niczego nie wymaga”[2] - napisał Wańkowicz. Trochę mnie dziwi, że ktoś może uważać więzienie za miłe miejsce. Ale cóż...

Już po przeczytaniu kilkunastu kartek tych wspomnień Wańkowicz zaczął działać mi na nerwy, bo nie lubię samochwałów, cwaniaczków, megalomanów i ludzi pozbawionych empatii. Podobały mi się tylko końcowe rozdziały książki, ale ich nie pisał Wańkowicz, tylko inni członkowie rodziny. W tych rozdziałach uroczo pokazane są psoty malutkich dziewczynek, Ani i Ewy.

---
[1] Melchior Wańkowicz, „Tędy i owędy”, Pax, 1974, str. 30
[2] Tamże, str. 200.

10.10.2012

„Uciekaj, króliku” John Updike



„Poczułem nagle, że staram się utrzymać na siłę cały ten bałagan, który ona robi... miałem takie uczucie, że jestem oblepiony połamanymi, pustymi szklankami... miałem po dziurki od nosa telewizji, spóźnionych kolacji i tak dalej, i że z tego nie ma wyjścia. Aż nagle strzeliło mi do głowy, że wyjście jest, i to łatwe, po prostu wziąć i wyjść z domu, i niech wszystko diabli wezmą”[1].
Pewnego dnia Harry Angstrom, zwany Królikiem, pod wpływem impulsu porzucił syna Nelsona i żonę Janice. Miał dosyć nieudanego życia z kobietą, która spędzała czas na oglądaniu telewizji, paleniu papierosów, piciu alkoholu i nie umiała nawet gotować (parówki w jej wykonaniu były zawsze popękane i skręcone). Wsiadł do samochodu i pojechał w stronę Zachodniej Wirginii.

I nawet rozumiem, dlaczego doszło do ucieczki. Oczekiwałam jednak, że Królik szybko się opamięta i wróci do domu, że nie zostawi dwuletniego dziecka z ciężarną, nieudolną, skłonną do załamań Janice. Wielu z nas żyje w podobnie złych warunkach albo nawet gorszych, biegając pomiędzy pokojem dziecięcym a kuchnią, sklepem a marudnym małżonkiem, a jednak nie porzucamy rodziny, bo zadajemy sobie pytanie: „Co będzie z moimi dziećmi i z moim domem, kiedy odejdę? Czy warto?” - i dochodzimy do wniosku, że jednak nie warto, że lepiej dla dobra dzieci się pomęczyć. Bohater powieści o tym nie pomyślał. 

Królik ożenił się w wieku 24 lat, a przedtem odnosił wielkie sukcesy jako sportowiec. „Grałem pierwszorzędnie w koszykówkę. Naprawdę pierwszorzędnie. A jeżeli człowiekowi coś się udaje pierwszorzędnie, wszystko jedno co, to już nie ma serca do tego, co wychodzi gorzej. A to, co miałem z Janice, mój Boże, takie to małe było, takie liche”[2] - mówi o sobie.

Janice nie jest ani dobrą żoną, ani dobrą matką. Nie umie podołać codziennym obowiązkom, potrafi uderzyć synka po twarzy, a będąc w ciąży, pije alkohol. Nie lubi własnej matki, uważa ją za osobę nieprzyjazną i groźną. Dziadkowie wiedzą o tym, że młoda matka pije, a jednak nie starają się jej pomóc, nie boją się też o bezpieczeństwo malutkich wnucząt.

Updike przedstawił przygody uciekającego Królika, ale też pokazał, jak jego odejście wpłynęło na osoby, które zostały porzucone. Bo podczas gdy mężczyzna przeżywał erotyczne uniesienia i cieszył się życiem, jego żonie i dzieciom działo się gorzej, o wiele gorzej.

Tak sobie czytałam i czytałam książkę Updike'a, zżymając się na nieodpowiedzialnych, niesympatycznych bohaterów, i nagle, około 250 strony, zaczęłam się bać. Następuje zwrot akcji, robi się bardzo strasznie...

„Uciekaj, króliku” nie jest powieścią przyjemną. Chyba nigdy nie będę miała ochoty do niej wrócić. Ale uważam, że została napisana po mistrzowsku i przekazuje wiele prawd o ludzkiej naturze.

Moja ocena: 5/6.

---
[1] Updike John, „Uciekaj, Króliku”, przeł. Demkowska-Bohdziewicz Ariadna, PIW, 1988, str. 107.
[2] Tamże, str. 108.

8.10.2012

„Zapiski ze zwierzyńca” Durrell Gerald

Ach, ten Durrell! Przy jego pełnych humoru i entuzjazmu książkach o zwierzętach spędziłam wiele godzin dzieciństwa. Piękne to były godziny. Dowiadywałam się o zwyczajach zwierząt i o tym, że istnieją ludzie, którzy potrafili urzeczywistnić swoje marzenia z dzieciństwa, nawet te tak na pozór nierealne jak założenie własnego zoo.

W „Zapiskach ze zwierzyńca” Durrell opowiada o swojej wczesnej młodości i o tym, jak udało mu się znaleźć pracę w wielkim, nowoczesnym zoo w Whipsnade. Po raz pierwszy zetknął się wówczas z tak egzotycznymi zwierzętami jak lwy, tygrysy, wielbłądy, niedźwiedzie. Opiekował się nimi, sprzątał wybiegi, karmił, poznawał ich zwyczaje, a w międzyczasie czytywał książki dawnych przyrodników i konfrontował wiedzę z tych książek z własnymi obserwacjami.

3.10.2012

„Idź za głosem serca” Susanna Tamaro





„Idź za głosem serca” Susanny Tamaro to powieść epistolarna. Osiemdziesięcioletnia Olga obawia się, że już nigdy nie zobaczy przebywającej na zagranicznych studiach wnuczki, pisze więc do niej długi list. W liście opowiada o swoim obecnym monotonnym życiu, o pracy w ogródku i opiece nad psem, a także zdradza kilka tajemnic rodzinnych, wyznaje to, co dotychczas było przemilczane, ukrywane. Nigdy na przykład nie mówiła wnuczce o jej nieżyjącej matce Eulalii, co z perspektywy czasu wydaje się jej błędem.

Olga, córka Żydówki i włoskiego barona, stała się ofiarą tzw. zimnego wychowu. Traktowano ją surowo, bezosobowo, nie liczono się z jej zdaniem, toteż w wieku dwunastu lat była już smutną, zgorzkniałą osobą. Nigdy nie starała się walczyć o swoje racje i o swoje marzenia, nie miała w sobie spontanicznej radości właściwej dzieciom.

„Za stołem musiałam siedzieć wyprostowana, z łokciami blisko ciała. Fakt, iż robiąc to zastanawiałam się nad najskuteczniejszym sposobem odebrania sobie życia, nie miał żadnego znaczenia”[1] - wyznaje.

Pragnęła stać się inną osobą niż matka, jednak kiedy dorosła, z przerażeniem zauważyła, że robi się podobna właśnie do... matki. „Nienawidziłam mojej matki, jej powierzchownego i pustego sposobu bycia. Nienawidziłam jej, jednak powoli i wbrew sobie stawałam się właśnie taka jak ona. Jest to wielki i okrutny haracz za wychowanie, od którego niemal nie da się uciec”[2] - oto kolejne wyznanie Olgi.

Susanna Tamaro
Z czasem dowiedziała się, że jej matkę w dzieciństwie też poddano zimnej tresurze. Dziewczynki traktowane bezdusznie stawały się bezdusznymi matkami, ten model wychowania powtarzał się w ich rodzinie od wielu pokoleń.

Kiedy czytałam pełne bólu wyznania staruszki o jej dzieciństwie, myślałam sobie: a jaka ty, Olgo, byłaś dla swojej córki? Czy ty też skrzywdziłaś Eulalię? Dlaczego tak niewiele o niej piszesz, unikasz jakby tego tematu, dlaczego twoja córka umarła, mając zaledwie trzydzieści kilka lat? Olga trochę zwleka z opowieścią o swoim macierzyństwie, na jej zwierzenia trzeba poczekać.

W powieści znajduje się bardzo ciekawy wątek pokazujący, że psychoanaliza czasami szkodzi i że nie zawsze warto zastanawiać się, skąd wzięły się nasze traumy i kompleksy.

„Idź za głosem serca” to powieść trochę smutna, gorzka, nostalgiczna. Chwilami monotonna, chwilami ciekawa i moim zdaniem niesłusznie zapomniana. Być może czytelników od książki Tamaro odstrasza tytuł kojarzący się z Coelho, jednak nie ma się czego bać. Wprawdzie narratorka pozwala sobie czasami na udzielenie kilku porad, ale robi to w sposób nienatrętny.

4/6.

---
[1] Susanna Tamaro, „Idź za głosem serca” („Va' dove ti porta il cuore”), tł. Halina Kozieł, Wydawnictwo Literackie, 1996, str. 27.
[2] Tamże, str. 46.