Blogerzy lubią zaglądać do kalendarza i w odpowiednim czasie publikować posty o Dniu Kota, Dniu Teściowej i innych arcyważnych świętach. To dobrze, nie mam nic przeciwko temu, niech publikują, szkoda tylko, że Dzień Dziecka Utraconego przeszedł bez echa. Podejrzewam, że to nie dlatego, że lekceważy się uczucia osieroconych matek (bo tak my jesteśmy nazywane), tylko z niewiedzy i zwyczajnego strachu, bo poronienie, a tym bardziej śmierć dziecka to coś, co jest wbrew naturze, co wzbudza nieopisaną grozę i uchodzi za temat tabu. Lepiej nie mówić o tym, nie interesować się tym – tak pewnie myśli większość osób. Ci, którzy jednak chcieliby się zainteresować, mogą sięgnąć po wspomnienia napisane przez rodziców zmarłych dzieci. Poniżej przedstawiam osiem takich pamiętników.

Aniołkowe mamy zawierają wypowiedzi dziewcząt, które poroniły lub straciły dzieci tuż po porodzie. Dużo jest w tej książce przejmujących zwierzeń o tęsknocie, pustce, rozpaczy, zazdrości i o bezduszności ludzi, którzy nie potrafią zrozumieć, że dziewczyna po poronieniu pozostaje w ogromnej żałobie. Niektórym wydaje się, że poronienie to nic takiego, że ta załamana dziewczyna przesadza ze swoją rozpaczą, bo przecież „nie ma po czym płakać, to jeszcze nie było dziecko, tylko zlepek tkanek”. Nie, to nie zlepek tkanek, tylko dziecko, z którym matkę łączyła przeogromna więź uczuciowa.
Oddział onkologiczny, punkcje, chemioterapia, nakładanie czapeczki na wyłysiałą po chemii malutką główkę i wreszcie śmierć – o takich to bardzo smutnych sprawach można przeczytać w książce pt.
Zaproszenie do nieba. Monika Zeitner wspomina w niej swoją biedną córeczkę Annikę, opowiada, jak starała się ją rozweselić, zająć zabawami. Przez cały ten trudny okres zmagała się z pytaniami: jak wyjaśnić Annice, co dzieje się z jej ciałem? Ile jej powiedzieć? Jak przygotować ją na śmierć? Czas, kiedy siedzi się przy łóżeczku terminalnie chorego dziecka, nie jest czasem na płakanie. Matka, choć jej serce rwie się na strzępy, nie może się załamywać i pokazywać dziecku zbyt smutnej twarzy, by go jeszcze bardziej nie przerazić. Musi pocieszać, uśmiechać się, towarzyszyć przy bolesnych zabiegach. Potem będzie miała dużo czasu na płakanie...

W książce
Maria Manuela. Pamiętnik chorej dziewczynki Włoszka Gilda Mori podzieliła się wspomnieniami o swojej córeczce, która urodziła się z wadą serca i zmarła, mając nieco ponad roczek. Historia ta wydarzyła się ponad pięćdziesiąt lat temu. Maria Manuela musiała czekać na operację do trzeciego roku życia – i nie doczekała. Gdyby urodziła się w naszych czasach, miałaby duże szanse na przeżycie, bo teraz operacje serca wykonuje się bardzo małym dzieciom. Autorka wspomina córkę, ale pisze też bardzo dużo o swojej wierze. Mnie to irytowało, ale inne czytelniczki może znajdą w słowach Gildy Mori pocieszenie.
Miriam zmarła, mając lat osiemnaście. Jej tragedia zaczęła się od wizyty u okulisty. Lekarz zauważył objawy nowotworu i kazał dziewczynie natychmiast jechać do szpitala. Przebieg choroby (rak móżdżku), próby leczenia i wreszcie śmierć Miriam zostały opisane w bardzo wzruszających
Listach do Miriam. Lutgard van Heuckelom napisała jeszcze kontynuację pt.
Dziękuję ci, Miriam – to taki lament osieroconej matki, głębokie studium żałoby.
Jane, która także zachorowała na nowotwór, żyła nieco dłużej niż Miriam, bo dwadzieścia kilka lat. Zanim umarła w hospicjum, musiała znosić okrutne cierpienia fizyczne. Jako pacjentka była często niecierpliwa, złościła się na pielęgniarki, prosiła o eutanazję, nie chciała się myć, bo było to dla niej zbyt trudne. W książce
Sposób na umieranie rodzice Jane, Rosemary i Voctor Zorza, opisali to wszystko krok po kroku, wychodząc z założenia, że jeśli już zdecydowali się na szczerość, to muszą być szczerzy we wszystkim. Przyznali się nawet do tego, że czasem gniewali się na swoją śmiertelnie chorą córkę.
W książce
W twoich rękach Carl Glenys wspomina swojego syna Scotta, który jako dorosły już człowiek miał wypadek, podczas którego doznał urazu mózgu. Mówiono, że nie wybudzi się ze śpiączki, jednak się obudził. Matka z ogromnym poświęceniem pielęgnowała go, rehabilitowała, organizowała pomoc wolontariuszy. Była gotowa przenosić przysłowiowe góry. Tyle zrobiła, a jej syn i tak zmarł...
Paulę Isabel Allende umieszczam na tej liście tylko z poczucia obowiązku. W porównaniu do innych pamiętników matek, których dzieci zmarły, ten jest spokojny, mało depresyjny. Może dlatego, że Allende więcej napisała o sobie niż o swojej Pauli. Trochę mi to przeszkadzało. Książkę tę czytałam już dawno temu. Nie wiem, może dziś odebrałabym ją inaczej, lepiej. W każdym razie uważam ją za najsłabszą, najmniej poruszającą z wymienionych tu pozycji, pozostałe szczerze polecam.
Również popularna pisarka Danielle Steel straciła dziecko. Jej utalentowany i przystojny Nick zginął, mając dziewiętnaście lat. Od małego chorował na psychozę maniakalno-depresyjną, ale był źle leczony i w końcu doszło do samobójstwa. Steel poświęciła synowi książkę
Światło moich oczu. W innej książce tak napisała o swoich uczuciach:
Śmierć Nicka nieomal mnie unicestwiła i przez dobre trzy miesiące po tej tragedii błąkałam się po domu w koszuli nocnej, zbyt roztrzęsiona, by się ubrać, i rzadko pamiętałam o tym, by się uczesać.
PS. Proszę o niekomentowanie tego wpisu, chyba że ktoś zna inne wspomnienia tego typu i chciałby podać tytuły.