Wszystkim solidnym, utalentowanym tłumaczom składam najserdeczniejsze życzenia z okazji ich święta. Szkoda, że tak rzadko zostają oni głównymi bohaterami powieści. Bo w ilu przeczytanych w ostatnich latach książkach natrafiłam na taką postać? Tylko w czterech. Oto kilka słów o nich.
Czasem jest tak, że tłumacz, zajmując się cudzymi dziełami, zaczyna zazdrościć ich autorom i myśleć, że gdyby dano mu szansę, napisałby powieść wcale nie gorszą, a może nawet lepszą. Z czasem nabiera odwagi i zaczyna pisać. Tak właśnie zachowuje się Aniela ze „Skrzydła sowy” Zofii Chądzyńskiej.
Kto zna wiele języków, może zostać poproszony o uczestniczenie w rozmowach pomiędzy osobami zajmującymi wysokie stanowiska i przy okazji dowiedzieć się rzeczy, o których ludzie myśleli przez dziesiątki, a nawet setki lat. To właśnie spotkało bohatera „Jezusa Barabasza” Hjalmara Söderberga. Znał aramejski, łacinę i grekę, toteż Kajfasz dołączył go do swojego orszaku, gdy szedł na spotkanie z Poncjuszem Piłatem. Piłat nie rozumiał aramejskiego i niemal wcale greki, a Kajfasz – łaciny. Tłumacz był niezbędny, by ci panowie doszli do porozumienia.
Kiedy jest się za starym na przekładanie literatury? Krystyna Siesicka najwidoczniej uważała, że nawet wiekowy człowiek może w ten sposób pracować, bo Julian z „Kapryśnej piątkowej soboty” ma lat ponad osiemdziesiąt, a nadal przekłada angielskie książki na polski. Korzysta z przestarzałych metod, czyli wertuje papierowe słowniki i pisze na maszynie. Komputer to dla niego czarna magia. Nie nadąża za modą i często używa przestarzałych słów.