Nie od razu polubiłam opowiadania Kazimierza Orłosia. Autor ten ma tendencję do tworzenia krótkich, niemal pozbawionych zaimków zdań oraz nadużywania równoważników zdań i myślników, przez co jego język wydawał mi się nieco toporny. Dopiero kiedy natrafiłam na „Drucianego lisa”, pomyślałam: „Jaki to poruszający, znakomity tekst!” – i od tej pory już nie miałam problemu z czytaniem Orłosia. Po przewróceniu ostatniej strony „Historii leśnych kochanków” zaliczyłam go do ulubionych pisarzy.
Czym mnie tak ujął? Doborem tematów, realizmem, wrażliwością, zwróceniem uwagi na krzywdę zwierząt, i to nie tylko psa i kota, ale też tych, którym mało kto współczuje: lisa, kuny, jenota, koników polnych, a nawet dżdżownicy. W opowiadaniu „Ból” pisze właśnie o wijącej się z bólu dżdżownicy, podpalanej przez rozbawione dziecko. Czasami bohater opowiadania ogranicza się do obserwacji, innym razem – tutaj jako przykład podam nauczyciela z „Drucianego lisa” – próbuje pomóc dręczonemu zwierzakowi, jednak naraża się tylko na niezrozumienie i szyderstwa. Mieszkańcy wsi nie są zdolni do litości, a ich okrucieństwo nie zna granic.