Firmy oferujące sprzątanie po zgonach pojawiły się na polskim rynku stosunkowo niedawno. Czy na pewno są potrzebne? A i owszem. Zdarza się przecież, że ktoś umiera samotnie w swoim mieszkaniu i dopiero odrażający zapach alarmuje sąsiadów. Innym razem człowiek ginie w wypadku lub w wyniku morderstwa i wokół rozpryskują się kawałki mózgu, kości, krew. Przyjeżdża policja, prokurator wydaje oświadczenie, pracownicy zakładu pogrzebowego zabierają zwłoki, często przy tym rozlewając i roznosząc na butach płyny ustrojowe. A co dzieje się potem? Co z resztkami biologicznymi, porozciąganymi przez muchy plujki po całym mieszkaniu? Co z krwią, która zdążyła już wniknąć w podłogę?
Wtedy powinno się wezwać firmę wyspecjalizowaną w sprzątaniu takich miejsc. Z reportażu „Jak usunąć wujka z podłogi?” wynika jednak, że Polacy rzadko to robią, bo po pierwsze nie ma u nas obowiązku profesjonalnego czyszczenia skażonych powierzchni, po drugie nasi rodacy żałują pieniędzy, a po trzecie nie są w stanie zrozumieć, czym jest skażenie biologiczne. Typowy Polak własnoręcznie, przy pomocy środków dostępnych w drogerii, próbuje usunąć plamy po płynach ustrojowych, a potem sprzedaje felerne mieszkanie, „zapominając” poinformować nabywców, że leżały w nim rozkładające się zwłoki. Takiemu nieuczciwemu sprzedawcy nie grozi żadna kara, gdyż kupujący musiałby udowodnić, że z winy owego mieszkania stracił zdrowie, a w polskiej rzeczywistości o taki dowód byłoby bardzo trudno.
W książce można znaleźć wiele ciekawostek dotyczących sprzątania zanieczyszczonych lokali. Dowiedziałam się na przykład, że policjanci nieraz boją się lub brzydzą wejść do pomieszczeń, w których leżały rozkładające się zwłoki, i proszą ekipę sprzątającą o zrobienie zdjęć. Że kiedy czyściciele opróżniają skażony sklep spożywczy, prawie zawsze znajdzie się ktoś, kto próbuje zabrać z kontenera wyrzucaną żywność; walczą o nią nawet matki z małymi dziećmi! Że patologiczny zbieracz potrafi gnieździć się na jednym metrze kwadratowym, a na pozostałych magazynować „skarby” przydźwigane ze śmietnika. Że aby zdezynfekować taki zapchany lokal, trzeba najpierw powynosić śmiecie, a nie da się tego zrobić w taki sposób, by nie gubić robactwa na klatce schodowej.
Podczas czytania nieraz można czuć obrzydzenie, bo mowa jest o niesamowitym brudzie, trupim odorze, rozkładzie; o muchach plujkach, karaluchach, pluskwach. Informacje o tych ostatnich zajmują całkiem sporo miejsca. I to mi się podobało, bo nie zdawałam sobie sprawy z zagrożenia, a okazuje się, że mamy teraz plagę owych insektów. Wbrew temu, co się powszechnie sądzi, goszczą one nie tylko u brudasów, ale też w zadbanych apartamentach. Przynosi się je z autobusów, pociągów, taksówek, poczekalni u lekarza, a nawet z pięciogwiazdkowych hoteli. Nim ofiara je spostrzeże, z jednego robaka robi się kilkadziesiąt. Niektórzy ludzie, zapewne nie całkiem zdrowi na umyśle, nie dostrzegają ich nawet wtedy, gdy są cali pogryzieni i gdy ściany oraz meble aż roją się od czarnych kropek. Pasożyty te na ogół mają jednego żywiciela i dopiero gdy go zabraknie albo gdy jest ich już zbyt dużo, zaczynają szukać kolejnego.
Osoby wypowiadające się w reportażu nieraz narzekają na znieczulicę, na fakt, że kiedyś sąsiad znał sąsiada i pomagał mu w razie potrzeby, a „teraz każdy żyje własnym życiem, chce jak najwięcej zarobić”[1]. Teraz Polacy, szczególnie młodzi, po pracy zamykają się w swoich czterech ścianach i nie obserwują staruszków z sąsiedztwa. A jeśli nawet zapukają do dawno niewidzianego emeryta i ten nie otworzy, odchodzą bezradni. „Ludzie boją się zareagować. Boją się dać kopniaka w drzwi, bo się martwią, że poniosą konsekwencje. Nie poniosą, przecież to jest próba ratowania życia”[2]. Przykładem bezduszności i zaniku więzi społecznych jest według autorów następująca sytuacja: w piwnicy jednego z bloków zagnieździł się kloszard. Przyniósł sobie tobołki, szmatki, materac ze śmietnika. Legalni lokatorzy przestali tam zachodzić i nie zauważyli, że ten dziki zmarł. Przyznam, że nie rozumiem pretensji do tych ludzi. Co w tym dziwnego, że zrezygnowali z korzystania z piwnicy, skoro musieliby się przedzierać przez sterty rzeczy ze śmietnika i nieczystości? Przecież intruz nie miał dostępu do łazienki i na pewno zrobił sobie jakąś zastępczą. Osoby wypowiadające się w reportażu chyba nie rozumieją, jakim utrapieniem dla normalnych ludzi jest sąsiedztwo kloszarda.
Choć sporo się dowiedziałam, to jednak miałam uczucie niedosytu, bo można było opisać wszystko wnikliwiej i obszerniej. W reportażu znajduje się niestety mniej treści, niż można by sądzić po liczbie kartek. Czcionka jest dziwnie duża, na wielu stronach znajduje się jedynie cytat z wcześniejszego tekstu i na domiar złego zostały one upstrzone wizerunkami much. Brr, co za nadmuchiwanie objętości, co za infantylizm.
Nietypowy temat na książkę ...
OdpowiedzUsuńTak, nietypowy. Są w niej informacje, o których przeciętny człowiek raczej nie wie. Żałowałam, że reportaż nie jest dłuższy. :)
UsuńUważam, że temat ciekawy, ale odniosłam wrażenie (popraw mnie jeśli mylne), że autorzy są dosyć oceniający wobec innych ludzi. Ja bym nie była tak pochopna w przypinaniu łatki "znieczulicy społecznej", chociaż owszem - dziś pewnie te więzi sąsiedzkie są luźniejsze niż dawniej.
OdpowiedzUsuńRaczej nie sięgnę.
OdpowiedzUsuńChyba bałabym się sięgnąć po tę książkę, chociaż temat rozluźniających się relacji sąsiedzkich poruszył mnie, bo sama mam sporo spostrzeżeń w tej materii...
OdpowiedzUsuńJa też nie czytałam, ale temat wydaje mi się całkiem właściwym miejscem, by wspomnieć o znieczulicy. Taka prawda.
OdpowiedzUsuń