„Ile może wytrzymać człowiek? Gdzie jest granica wytrzymałości?” – takie właśnie pytania stawiają sobie Ági i Feri, bohaterowie pięknej, przejmującej powieści zatytułowanej „Umowa o szczęście”. Ci młodzi małżonkowie robią wszystko, by wyrwać się z dna, a jednak tytułowe szczęście ich omija.
Pobrali się, choć nie mieli żadnych widoków na własny kąt. Ale z drugiej strony nie mieli też możliwości, by pozostać w poprzednich miejscach zamieszkania. To znaczy Feri mógłby nadal wegetować w sublokatorskim pokoiku, ale pod warunkiem, że nie zapraszałby żadnych kobiet, nawet własnej żony, gdyż według gospodyni byłaby to obraza moralności. Z kolei Ági w ogóle nie miała gdzie się podziać. Wychowała się w jednopokojowej klitce z kuchnią, pośród pijaństwa ojca i awantur czynionych przez matkę. Kiedy ojciec odszedł, matka związała się z nowym partnerem, równie bezwartościowym jak pierwszy, i oboje zaczęli nalegać, by dziewczyna wyprowadziła się na swoje. Tylko gdzie Ági miałaby znaleźć to „swoje”? Skąd je wziąć, skoro nie dostało się od rodziny żadnego wsparcia oprócz złośliwych porad w rodzaju „weź sobie bogatego męża”? Próby wynajęcia jakiegoś kąta też spaliły na panewce, gdyż w powojennym Budapeszcie najzwyczajniej w świecie brakowało mieszkań. Ludzie bili się o dach nad głową, nie wypuszczali z rąk tego, co udało im się zdobyć. Czy w tej sytuacji można się dziwić, że nieszczęsna młoda para, udręczona ciągłymi włóczęgami po mieście i pragnąca za wszelką cenę ruszyć z martwego punktu, podpisała tytułową umowę o szczęście?...
Główni bohaterowie nie zaznali w dzieciństwie spokoju ani bezpieczeństwa. Ági, przedwcześnie dojrzałe dziecko alkoholika i niechlujnej matki, nienawidziła brudu i z pasją sprzątała, zmywała, prała, ale w zamian otrzymywała jedynie szyderstwa. Feri w ogóle nie miał rodziców, bo zginęli podczas wojny, i przebywał w przytułku. Musiał nosić takie same ubrania, jak inne dzieci, by wszyscy wiedzieli, że mają do czynienia z sierotami. Był wyśmiewany, podejrzewany o najgorsze, odpychany przez rówieśników. A gdy dorósł, nie dostał od państwa zupełnie nic. Pomimo tych przeszkód nie stoczył się, nie zgorzkniał. Udało mu się nawet ukończyć studia filologiczne. Ale nie wzbudził tym szacunku ludzi. „Wszystko jedno, poeta czy bibliotekarz... pisarz... mól książkowy... jeden diabeł! Gołodupiec, ot co... bękart!”* – tak jest określany. Młody mężczyzna marzy o napisaniu pracy doktorskiej o Szekspirze, choć wie, że zapał i pasja to za mało, że musiałby mieć czas, etat naukowy, stypendium, dostęp do materiałów źródłowych. Jest uczciwy i pracowity, ale jednocześnie spokojny i niezaradny. Idealna ofiara dla kogoś przebojowego i pozbawionego skrupułów.
Do ważnych postaci należy też wiekowa ciocia Rózsi, dobrotliwa, a przy tym niesamowicie uparta zbieraczka szmat i gazet, przekonana, że zarobaczone graty to drogocenne meble. Kiedyś była właścicielką willi, po wojnie został jej jedynie dawny warsztat, ale nawet tę graciarnię może stracić, gdyż sąsiadka chce tu sobie urządzić garaż, a starowinkę odesłać do domu opieki.
László Nemes od początku powieści wprowadza złowróżbny ton, daje do zrozumienia, że w życiu bohaterów wydarzyło się coś złego, ale co dokładnie i czyja granica wytrzymałości została przekroczona, tego dowiadujemy się dopiero na końcu. Autor z niesamowitą empatią portretuje człowieka, który powoli – tak powoli, że niemal tego nie zauważa – przygniatany jest przez kolejne i kolejne problemy, aż w końcu nie daje rady utrzymać ciężaru i za wszelką cenę próbuje się od niego uwolnić.
Piękna książka opowiadająca o tym, że miłość wcale nie pokona każdej przeszkody, o granicach wytrzymałości, o przytłaczającej codzienności. Krótka, ale niesamowicie poruszająca i treściwa, napisana sprawnie, sugestywnie. Autor stworzył przekonujące, barwne postacie, na niewielu stronach zawarł mnóstwo ludzkich marzeń, mnóstwo nadziei i rozczarowań. Te marzenia nie są wielkie, ot, dwoje dobrych ludzi pragnie mieć własny dach nad głową.
Tylko tyle i aż tyle.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz