Wszystkim solidnym, utalentowanym tłumaczom składam najserdeczniejsze życzenia z okazji ich święta. Szkoda, że tak rzadko zostają oni głównymi bohaterami powieści. Bo w ilu przeczytanych w ostatnich latach książkach natrafiłam na taką postać? Tylko w czterech. Oto kilka słów o nich.
Czasem jest tak, że tłumacz, zajmując się cudzymi dziełami, zaczyna zazdrościć ich autorom i myśleć, że gdyby dano mu szansę, napisałby powieść wcale nie gorszą, a może nawet lepszą. Z czasem nabiera odwagi i zaczyna pisać. Tak właśnie zachowuje się Aniela ze „Skrzydła sowy” Zofii Chądzyńskiej.
Kto zna wiele języków, może zostać poproszony o uczestniczenie w rozmowach pomiędzy osobami zajmującymi wysokie stanowiska i przy okazji dowiedzieć się rzeczy, o których ludzie myśleli przez dziesiątki, a nawet setki lat. To właśnie spotkało bohatera „Jezusa Barabasza” Hjalmara Söderberga. Znał aramejski, łacinę i grekę, toteż Kajfasz dołączył go do swojego orszaku, gdy szedł na spotkanie z Poncjuszem Piłatem. Piłat nie rozumiał aramejskiego i niemal wcale greki, a Kajfasz – łaciny. Tłumacz był niezbędny, by ci panowie doszli do porozumienia.
Kiedy jest się za starym na przekładanie literatury? Krystyna Siesicka najwidoczniej uważała, że nawet wiekowy człowiek może w ten sposób pracować, bo Julian z „Kapryśnej piątkowej soboty” ma lat ponad osiemdziesiąt, a nadal przekłada angielskie książki na polski. Korzysta z przestarzałych metod, czyli wertuje papierowe słowniki i pisze na maszynie. Komputer to dla niego czarna magia. Nie nadąża za modą i często używa przestarzałych słów.
Młodzież często nie wie, jak trudno było w czasach głębokiego PRL-u perfekcyjnie wyuczyć się angielskiego. Główna bohaterka „Adama i Ew” Moniki Orłowskiej nie miała możliwości wyjechania za granicę i porozmawiania z Anglikiem czy choćby z osobą biegle władającą angielskim. Musiała mocno się namęczyć, by „wyrwać z książek i filmów potrzebną wiedzę”[1]. Oglądając zagraniczne filmy, usiłowała spod głosu lektora dosłyszeć oryginalne słowa. „Przypominam sobie, jak w liceum koleżanka dostała z Londynu paczkę żywnościową. Ani czekolada, ani pomarańcze nie cieszyły jej tak, jak strzępy codziennej gazety, w którą zawinięto smakołyki. Prasowałyśmy pomięte strony przez kilka warstw płótna, by później, z wypiekami na twarzy, konfrontować naszą szkolną angielszczyznę z próbką autentycznego języka”[2] – wspomina. W końcu osiągnęła cel i została tłumaczką. Niestety, po kilku latach małżeństwa zmieniła się w kurę domową i zaczęła zapominać to, czego się nauczyła.
---
[1]. Monika Orłowska, „Adam i Ewy”, Replika, 2012, s. 84.
[2] Tamże, s. 85.
Tylko cztery? Napisałabym aż cztery, bo ja nie znam żadnej, albo przynajmniej nie przypominam sobie takiej, w której tłumacz/ tłumaczka byliby bohaterem choćby drugoplanowym. Osobiście rolę tłumacza doceniam, jako opętana musicalami fanka tychże. Tak było w przypadku Doktora Żywago, gdzie nazwisko tłumacza było dla mnie magnesem sprawiającym, iż dla obejrzenia przedstawienia pokonałam trasę Gdańsk-Białystok.
OdpowiedzUsuńCztery, ale to w ciągu kilku lat. :) Natrafiam na książki, których bohaterami są robotnicy, nauczyciele, bezrobotni, urzędnicy, malarze, pisarze, lekarze, ale nie tłumacze.
UsuńW "Sercu tak białym" Mariasa główny bohater jest tłumaczem, jego ukochana również. Jeśli dobrze pamiętam, jest tylko jedna scena, w której zajmuje się przekładem literackim, przede wszystkim jest tłumaczem ustnym.
OdpowiedzUsuńŻadnej innej książki nie przypominam sobie. :)
Dzięki! Z chęcią przeczytam. Mam zamiar za rok zamieścić podobny wpis o książkach, w których pojawiają się tłumacze. :)
UsuńJedna scena, ale jaka! Do dziś pamiętam nad jakimi odpowiednikami słów zastanawiał się narrator, bo też zaczęłam ich wtedy szukać. Poza tym Marias zrobił kiedyś taki numer, że do jakiegoś tomiku tłumaczonych (przez siebie) opowiadań wcisnął własne.
UsuńMarias coraz bardziej mnie ciekawi!
UsuńŚwietna inicjatywa! Ja na osobę tłumacza zacząłem zwracać uwagę dopiero od momentu, kiedy zainteresowałem się lit. japońską. Od tego czasu sprawdzam autora każdego przekładu, który aktualnie czytam :)
OdpowiedzUsuńRany, trochę mi to zajęło, ale z odmętów pamięci udało mi się wygrzebać, że Maria, główna bohaterka "Szalonej geometrii miłości" pióra Susany Guzner przekłada na hiszpański pozycje z włoskiego. Tłumaczem jest też cortázarowski bohater opowiadania "Pisząc opowiadanie" ze zbioru "Niewpory" - mężczyzna przekłada m.in. korespondencję portowych prostytutek.
Udało mi się też znaleźć ciekawe zestawienie - Books that have translators as characters.
O, dzięki! :) Przez wiele lat nie doceniałam ich pracy, a teraz, zanim sięgnę po książkę, zawsze sprawdzam, kto zajmował się przekładem. Niektóre nazwiska mnie zachęcają, inne zrażają na tyle mocno, że rezygnuję czytania.
UsuńNie wiem, jakie doświadczenia z okresu prlu miała Monika Ostrowska wygląda na to, że niewielkie. Myślałby kto, że to rzeczywiście była tylko "noc i mrok", tymczasem w MPiK-ach bez problemu można było dostać angielskojęzyczne gazety a i w radiu bez większych problemów można było znaleźć anglojęzyczne stacje. W szkołach uczono angielskiego i o dziwo filologie angielskie istniały też na uniwersytetach.
OdpowiedzUsuńA więc nie było problemu z dostaniem angielskich gazet i słuchaniem radia? Myślałam, że Monika Orłowska wie, co pisze. Z wykształcenia jest anglistką. Na LC podano, że „urodziła się w Krakowie w drugiej połowie XX wieku”. Ale czy w latach pięćdziesiątych, czy osiemdziesiątych, nie wiadomo.
UsuńNie wiem, czy wie czy nie ale nijak się to ma do realiów, chyba że akcja jej książki rozgrywa się w latach 50-tych albo 60-tych.
UsuńAkcja toczy się w naszym wieku. Bohaterka ma czterdzieści lat, czyli nie mogła chodzić do liceum w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych. Wygląda na to, że autorka przesadziła z tym brakiem dostępu do angielskiej prasy...
UsuńPodrzucam Lessing i jej "Lato przed zmierzchem" oraz "Daniel Stein, tłumacz" Ulickiej. I tytułowe opowiadanie ze zbioru "Tłumacz chorób" Lahiri (chociaż warto oczywiście przeczytać całą książkę;)).
OdpowiedzUsuńDzięki. Czyli trochę tych książek o tłumaczach jest. :) Zacznę od Lessing, bo lubię tę autorkę.
UsuńPomyślałam o Mariasie, ale "Serce tak białe" już jest w komentarzach ;-)
OdpowiedzUsuńSzczerze pisząc, nie jestem pewna, czy ten (względny) nieurodzaj tłumaczy-fikcyjnych bohaterów literackich jest powodem do zmartwienia ;-) W każdym razie, bardzo ciekawe są książki, w których tłumacze, ci z krwi i kości, opisują arkana swej pracy.
Z tych ostatnich "Przejęzyczenie" Zofii Zalewskiej jest świetne. :)
UsuńMnie się marzy, by do powieści trafiali przedstawiciele każdego zawodu. Tymczasem pisarzy jest więcej niż tłumaczy, lekarzy więcej niż pracowników domów opieki itd. To trochę niesprawiedliwe. :) A „Przejęzyczenia” poszukam, dzięki za polecenie. Z podobnych książek czytałam „Pamiętnik tłumacza” M.E. Coindreau.
UsuńRola tłumacza jest niedoceniana, a to w dużej mierze od niego zależy, czy książka będzie dobra, czy niestety nie. Między pisarzem a tłumaczem powinno być jakieś pokrewieństwo dusz. Ostatnio czytałam książkę Murakamiego "Zawód powieściopisarz" - opisuje tam swoją pracę pisarza, ale i tłumacza. Wspomina też niektórych tłumaczy jego powieści.
OdpowiedzUsuńAle tylko niewielu tłumaczy może sobie pozwolić na przekładanie książek wyłącznie tych pisarzy, z którymi łączy ich duchowe pokrewieństwo... Za Murakamim nie przepadam, jednak te eseje bym przeczytała.
Usuńnice article great post comment information thanks for sharing.
OdpowiedzUsuńตารางคะแนน
Nawet nie wiedziałam, że istnieje święto tłumacza.
OdpowiedzUsuńNa szczęście istnieje. :) Tyle tych świąt, że trudno znać wszystkie. Ja na przykład dopiero kilka dni temu dowiedziałam się, że jest coś takiego jak Dzień Szpilek.
UsuńBardzo ciekawie to zostało opisane. Będę tu zaglądać.
OdpowiedzUsuńZapraszam, będzie mi miło. :)
UsuńNaprawdę bardzo fajnie napisano. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
UsuńDobry tłumacz przysięgły potrafi tłumaczyć tak, aby nie było wątpliwości. Bardzo niewielu jest takich tłumaczy w Polsce. Szkoda.
OdpowiedzUsuńMój blog: http://www.tlumacze-warszawa.pl/tlumacz-przysiegly-angielski/