Jean-Jacques Rousseau. Nie wiedziałam o nim zbyt wiele. Chyba tylko tyle, co większość osób: że był wielkim filozofem i pedagogiem epoki oświecenia. Że napisał poemat dydaktyczny o wychowywaniu dzieci. Że własne dzieci oddał do przytułku. A ponieważ porzucenie własnego dziecka absolutnie potępiam i uważam za jedno z najgorszych świństw, jakie można wyrządzić drugiemu człowiekowi, nie miałam chęci zgłębiać nauk tego hipokryty, bo i po co. Ale teraz skusiłam się na powieść biograficzną o nim, napisaną przez Steve'a Sem-Sandberga i zatytułowaną „Ocean”.
Akcja książki obejmuje kilka miesięcy roku 1765, kiedy to Rousseau, rozgniewawszy swoimi pismami kler i ludzi wierzących, zostaje uznany za bluźniercę i zesłany na Wyspę Świętego Piotra. Nie wolno mu jej opuszczać. Zresztą wcale tego nie pragnie, bo czuje się jak zniedołężniały starzec – dokuczają mu bóle brzucha, migreny, a najbardziej problemy urologiczne. Ciągle musi używać cewnika, zmagać się z obezwładniającym bólem, biec w krzaki, szukać nocnika. Już na samym początku powieści otrzymujemy jakże pasjonującą scenę mimowolnego zmoczenia spodni przez filozofa i jego strachu, by nikt „nie poczuł smrodu szczyn, którymi go czuć”[1]. Jak w takim stanie miałby podróżować, jechać dyliżansem? Gotów jest więc obiecać, że już nie napisze ani linijki, będzie siedział na wyspie i zajmował się zbieraniem roślin. Czy możni tego świata okażą miłosierdzie i pozwolą mu zostać?...
Cierpieniom urologicznym autor poświęca zadziwiająco dużo miejsca, w sumie co kilka, góra kilkanaście stron z uporem wraca do tego tematu, tak by czytelnik na pewno dobrze zrozumiał, jak problemy z oddawaniem moczu mogą utrudniać życie. Filozof musi chociażby zrezygnować z audiencji u króla, bo nie wytrzymałby kilku godzin bez nocnika. Żaden lekarz nie umie znaleźć przyczyny choroby ani lekarstwa, a nieudane kuracje tylko potęgują męczarnie.
Kolejny solidnie i obszernie opisany wątek to relacje pomiędzy filozofem a Thérèse Levasseur, matką wspomnianych wcześniej porzuconych dzieci. Kobieta nadal jest wierną i pomocną towarzyszką. „Bez niej jego samotność jest jedynie ohydną udręką”[2]. Nie narzeka, że z jego winy musiała opuścić kraj i spotyka się z nienawiścią. Jest bardzo przywiązana do swojej rodziny, wymaga, by Rousseau utrzymywał jej antypatyczną matkę i krewnych – tym bardziej więc dziwi jej absolutna obojętność na los własnych dzieci. Myślę, że autorowi udało się pokazać pokrętny sposób myślenia tej pary, która z jednej strony wiedziała, że maleństwa oddane do sierocińca mają niewielkie szanse na przeżycie, a z drugiej nie miała zamiaru pogrążać się w żalu i przedstawiała swój nikczemny czyn jako coś niekoniecznie złego, a nawet jako akt miłosierdzia. Można odnieść wrażenie, że ci rodzice nie żałowali jakoś specjalnie swoich potomków i całkiem by o nich zapomnieli, gdyby nie krążące plotki i gdyby od czasu do czasu ktoś nie pytał, skąd Rousseau tak dużo wie o wychowaniu dziatwy, skoro nie ma własnej. Sławny pedagog wpadał wówczas w irytację, uważał, że wstydzić się powinni ci, co plotkują, a nie on i Thérèse.
Poza tym autor opisuje codzienność na wyspie, rzadkie kontakty z ludźmi i wycieczki botaniczne w towarzystwie dziwnie natrętnego, jakby opóźnionego w rozwoju chłopca. W książce znalazło się też miejsce na analizę stanu psychicznego bohatera oraz na przypomnienie wydarzeń z jego przeszłości – pierwszych kontaktów seksualnych, okoliczności powstania „Julii”, ucieczki z Môtiers, spotkań z takimi osobami jak madame de Warrens czy pastor Lambercie.
Tak jak wspomniałam na początku, nie znałam życiorysu filozofa, nie jestem więc w stanie określić, ile w „Oceanie” jest faktów, a ile fantazji autora. Powieść została pogłębiona psychologicznie, napisana solidnie, choć raczej beznamiętnie. Jeśli chodzi o język, żałuję, że jest tak mocno uwspółcześniony, że przynajmniej w dialogach czy myślach bohatera nie pojawiły się jakieś dodające klimatu słówka archaiczne. Bardzo mi zazgrzytało, gdy filozof użył zdania „Byłoby niewypowiedzianym szczęściem dla jego matki, gdyby szło je odnaleźć”[3]. Czy w osiemnastym wieku mówiło się „szło je odnaleźć”? Śmiem wątpić.
Seria "Przeszły/Ciągły" wydawnictwa ArtRage. Mam na półce książkę "Echeverría" Martína Caparrósa, choć jeszcze jej nie czytałem, znam za to "Wojnę i terpentynę" Stefana Hertmansa (tyle, że czytałem wydanie Marginesów). Coraz bardziej zaczyna intrygować mnie ta seria (jeśli chodzi o ArtRage, to jak na razie zapoznaję się przede wszystkim z Cymelią), bo "Ocean" Sema-Sandberga także sprawia wrażenie interesującej lektury.
OdpowiedzUsuńW moim przypadku jest to pierwsze spotkanie z ową serią. A „Ocean” jest interesujący, tyle że autor przesadził z opisami dotyczącymi cierpień fizycznych filozofa. Najpierw współczułam choremu, ale kiedy po raz enty natrafiłam na dokładny opis jego dolegliwości, poczułam znużenie i nawet niechęć.
UsuńNie jest to łatwa lektura, miłośnicy czytadeł przy niej odpadną, ale Tobie mogłaby przypaść do gustu. :) Dodam jeszcze, że autor najbardziej jest znany z książki „Biedni ludzie z miasta Łodzi”, która opowiada o życiu w łódzkim getcie. Swego czasu była to głośna książka.
Książka wydaje się bardzo ciekawa. Ciekawi mnie też ostatni akapit recenzji, a ściślej mówiąc, to, na ile uwspółcześniony język, o którym wspominasz, należy przypisać tłumaczowi, a na ile autorowi.
OdpowiedzUsuńRousseau znam przez pryzmat jego pism. Może warto byłoby spojrzeć na tę postać pod innym kątem...?