22.09.2024

„Portret Marcina Blaskowitza” Ladislav Fuks

„Portret Marcina Blaskowitza” zaczyna się bardzo tajemniczo: oto Michał, będący narratorem tej powieści, zaprasza na rozmowę niejakiego pana Potockiego, pisarza, którego niezbyt ceni. Przygotowuje alkohol, przekąski, oraz... pistolet. Wita gościa, opowiada mu długą historię ze swojego życia, usiłuje sprawiać wrażenie serdecznego, ale w myślach nazywa go łotrem i debilem. Kłębią się w nim złe emocje, takie jak chęć zemsty, nienawiść, poczucie krzywdy. Mijają godziny, za oknami willi zapada noc, a on z coraz większym wzburzeniem ciągnie swoją opowieść, pełną gorzkich, a nawet makabrycznych szczegółów. My, czytelnicy, powoli zaczynamy rozumieć, skąd w nim tyle żalu i goryczy, ale niemal do końcowych stron nie wiemy, dlaczego o wszystko, co złe, obwinia akurat Potockiego. Dlaczego to właśnie na nim chce się zemścić?... 

Lwią część tej krótkiej, ale bardzo treściwej i poruszającej powieści stanowi monolog narratora. Wskrzesza on okres tuż sprzed wybuchu drugiej wojny światowej, kiedy to miał naście lat i spędzał czas w towarzystwie mieszkających po sąsiedzku Gienka, Prokopa, Marcina i Romualda. Pierwsi z nich byli Czechami, dwaj ostatni – Niemcami, ale od urodzenia mieszkali w Pradze i czeski język znali lepiej niż niemiecki. Chłopcy nie zaprzątali sobie głowy takimi sprawami jak polityka, narodowość. I nagle Hitler zagarnął czeskie pogranicze. Z dnia na dzień wszystko się zmieniło. Między kolegami pojawiła się wrogość, obcość. Jednak Michał z dziecięcą naiwnością i uporem wierzył, że jego przyjaźń z Blaskowitzami przetrwa, że jest silniejsza niż narastająca wokół nienawiść do Niemców. I zamiast ulegać ulegać tym złym nastrojom, z ogromną empatią myślał o Marcinie, próbował sobie wyobrazić, jak czuje się ten kulturalny i łagodny chłopak, zmuszony do wstąpienia do Hitlerjugend. Jak on musi się wstydzić, patrząc na okrucieństwa wyrządzane przez swoich rodaków... 

Gdyby na tym kończyły się tematy poruszane w powieści, byłoby smutno, ale nie tragicznie. Tymczasem Ladislav Fuks wprowadza jeszcze jeden wątek, a mianowicie naloty dywanowe na Drezno. Pokazane są one z perspektywy cywilów, rozpaczliwie rozważających, czy szukać kryjówek w piwnicach, gdzie mogliby zostać pogrzebani żywcem, czy też w parku. Tyle że w parku ziemia tak rozgrzała się od bomb, że aż śnieg się topił. Autor opisuje tę masakrę na kilku zaledwie stronach, ale w sposób niesamowicie sugestywny i plastyczny, pełny szczegółów. Empatia i wyobraźnia Ladislava Fuksa były przeogromne. Te cechy widać zresztą i w innych powieściach, jak chociażby w „Panu Teodorze Mundstock”, w którym dla odmiany odmalował cierpienie Żyda. 

Książka poruszająca, godna polecenia. Ale ze względu na nieco skomplikowaną formę, bo nie ma tu chronologicznego opisu wydarzeń, a większość tekstu to monolog snuty przez kogoś, kto w dodatku często wyraża się enigmatycznie, „Portret Marcina Blaskowitza” nie trafi do miłośników czytadeł. Nie trafi też do tych, którzy wszystkich Niemców wpychają do jednego worka i nie uważają bombardowania Drezna za zbrodnię wojenną. Fuks podkreśla, że wśród Niemców byli też tacy, którzy nie chcieli wojny, a straszliwie podczas niej ucierpieli. Że podczas gdy inne narody cieszyły się z wyzwolenia, oni przeżywali gehennę. „My nie mogliśmy się cieszyć. Byliśmy na dnie”[1] – mówi jeden z bohaterów, wspominając spalone Drezno, głód, depresję i beznadzieję.

Jest to też powieść o tym, jak nieszkodliwe z pozoru zdarzenie z dzieciństwa może wpłynąć na przyszłość, sprawić, że człowiek przeżyje traumę i pod jej wpływem się zmieni, zacznie na przykład bać się zamkniętych przestrzeni, podejmować błędne decyzje. „Chyba nie ma w życiu takich rzeczy, które są nieważne. Powiemy o czymś, że to drobiazg, głupstwo, bagatela... i że nie ma znaczenia. I nagle, choćby po dziesięciu czy dwudziestu latach, to nas zniszczy”[2]. 

Moja ocena: 5/6.

---
[1] Ladislav Fuks, „Portret Marcina Blaskowitza”, przeł. Edward Madany, 1988, s. 123.
[2] Tamże, s. 104. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz