2.01.2022

„Archiwum zagubionych dzieci” Valeria Luiselli

 


„Archiwum zagubionych dzieci” Valerii Luiselli to książka gruba, licząca ponad pięćset stron i poruszająca takie tematy jak tragedia nieletnich imigrantów, rozpad małżeństwa, relacje pomiędzy przyszywanym rodzeństwem. Główna bohaterka jest dziennikarką i matką pięcioletniej dziewczynki. Kilka lat temu poznała samotnego ojca i wszyscy czworo – ona, mężczyzna, jej córka i jego synek – utworzyli kochającą się, patchworkową rodzinę. Ale niedawno mąż doszedł do wniosku, że opiekowanie się dziećmi, dbanie o dom, zarabianie na opłatę rachunków i tym podobne czynności odciągają go od tego, co zawsze chciał robić, czyli od pisania książki o Apaczach. I kiedy wyruszają samochodem do Arizony, dziennikarka podejrzewa, że to ich ostatnia wspólna podróż, że mąż już nie wróci do Nowego Jorku, zostanie w górach Chiricahua będących sercem Apaczerii. I choć może powinna się na niego gniewać, odkrywa, że i ona chciałaby robić coś więcej niż tylko być żoną i matką. Pragnie mianowicie pomagać nieszczęśliwym dzieciom z Meksyku. Zna matkę dwojga takich dzieci, Manuelę. Owa Manuela próbowała sprowadzić córeczki do Stanów, jednak obie zaginęły w trakcie nielegalnego przekraczania granicy. 

Jadą więc samochodem, zwiedzają różne miasta, rozmawiają. Rodzice, wychodząc z założenia, że dzieci trzeba traktować jak dorosłych, nie oszczędzają im wiedzy o okropieństwach. Ojciec opowiada o tragicznym losie Indian, matka wyszukuje w radio informacji o imigrantach i ciągle o nich mówi, jedzie nawet do miejscowości, w której wykonywana jest deportacja, i nie panując nad rozpaczą, na oczach własnych dzieci wpada w histerię. Na domiar złego w samochodzie często rozbrzmiewa audiobook „Władca much” Goldinga. Na efekty nie trzeba długo czekać – dzieci małżonków zaczynają czuć się zaniepokojone, przytłoczone. Pytają, co by się stało, gdyby i one zgubiły się tak jak bohaterowie „Władców much” albo córki Manueli. Czy wtedy też zaczęłyby zabijać innych? Czy zaginęłyby na zawsze? Chłopiec oprócz niepokoju czuje też zazdrość, ma wrażenie, że „zagubione dzieci, wszystkie, znaczyły dużo więcej niż my”[1]. Czy ci rodzice są skrajnie bezmyślni, ślepi na sygnały ostrzegawcze? Chyba jednak nie; oni po prostu tak się przejmują tragedią Indian i małych cudzoziemców, że nie umieją przestać o nich myśleć i mówić. Może nie da się jednocześnie być i dobrym rodzicem, i aktywnym działaczem społecznym?

Przez całą powieść przewija się wątek tytułowych zagubionych dzieci. Dziennikarkę bardzo boli, że te maluchy zostają „wydalone, przesiedlone, wymazane, bo w tym olbrzymim, pustym kraju nie ma dla nich miejsca”[2] i że media ich odczłowieczają, nazywają „małymi obcymi”, malują jako nosicieli wirusów, jako zagrożenie. Ulegając takiej propagandzie, mieszkańcy Stanów tracą chęć na pomaganie cudzoziemcom i nie uważają się za egoistów, tylko za mądrych patriotów. Ilu ludzi wie, jak te niechciane dzieci cierpią? Że wcale nie podążają za amerykańskim snem, tylko usiłują uciec od koszmaru? Że mnóstwo z nich umiera podczas prób szmuglowania albo gubi się w niewyjaśnionych okolicznościach? Kogo to obchodzi? 

„Archiwum” zawiera coś w rodzaju książki w książce. Otóż w treść wplecione są Elegie, skomponowane, jak autorka wyznaje w posłowiu, „przez serię aluzji do dzieł literackich traktujących o podróżach, wyprawach, migracjach”[3]. Luiselli lubuje się w takich aluzjach, ale niestety nie wszystkie są potrzebne i udane. Najbardziej jaskrawym przykładem nieudanej aluzji jest rozdział zatytułowany „Kanion echa”, ciągnący się od strony 445 do 472 i składający z jednego tylko zdania. Dlaczego z jednego? Otóż oczytanej, przepełnionej pomysłami autorce zachciało się nawiązać w nim do „Bram raju” Jerzego Andrzejewskiego, zbudowanych z dwóch zdań (jedno, pełne przecinków i średników, zajmuje niemal całą powieść, drugie zawiera cztery słowa). Lecz podczas gdy u Andrzejewskiego całość ma sens, a to jedno długie zdanie jakimś cudem jest zgrabne i nie razi, u Luiselli razi i to mocno. Sprawia wrażenie wymuszonego, nienaturalnego, ot, takiej sztuki dla sztuki. Na domiar złego jest monologiem dziesięciolatka, a przecież żadne dziecko nie umiałoby utworzyć poprawnie tak długiego zdania i nie używałoby takich sformułowań, jakich używa powieściowy chłopiec. „Kanion echa” jest więc nie tylko męczący w czytaniu, ale też niewiarygodny i niespójny z resztą powieści. 

Dziennikarka twierdzi, że pierwszą z Elegii musiała przeczytać kilka razy, „za każdym razem gubiąc się nieco w składni i słowach”[4], tymczasem mnie ta składnia i słowa wydały się najprostsze z możliwych. Dlaczego więc bohaterka ich nie rozumie? Jedno z dwojga – albo autorka znowu przedobrzyła, albo w oryginale ta składnia wcale nie jest tak prosta jak w polskim przekładzie. Bo tłumaczenia nie można nazwać idealnym. Oto kilka przykładowych błędów: „powieść o dwojgu ludzi”[5], „balet o dwojgu pionierów”[6], „Jest tam prosta kuchnia, łazienka i cztery prycze jak w koszarach, na których składamy śpiące dzieci”[7].

Luiselli lubuje się nie tylko w nawiązaniach do innych autorów, ale też w tworzeniu różnorakich spisów. Czytelnik otrzymuje spis książek zabranych przez bohaterów, spis zawartości pudeł itd. Ciekawa rzecz, że przy tej drobiazgowości autorka nie informuje, jak brzmią oficjalne imiona głównych postaci. Poznajemy tylko imiona indiańskie, które nadali sobie dla żartu. Dziennikarka to Szczęśliwa Strzała, jej mąż – Papa Cochise, chłopiec Chyże Pióro, a dziewczynka – Memphis. 

Nieudane nawiązanie do „Bram raju”, mało wiarygodne fragmenty oraz rozwlekłość obniżają jakość tej powieści, ale i tak warto ją przeczytać ze względu na aktualny temat społeczny i na postacie, które są interesujące, inteligentne, zdolne do empatii, a przy tym wcale nie wyidealizowane. Ważne też, że autorka potrafi wzruszyć czytelnika. I to niekoniecznie opisem gehenny małych cudzoziemców, ale na przykład wątkiem opowiadającym o tym, jak Chyże Pióro gromadzi zdjęcia i nagrania dokumentujące podróż, by dać je przyszywanej siostrze. Bo wbrew temu, co sądzą rodzice, chłopiec doskonale wie, że ich rodzina się rozpadnie. Wie też, że pięcioletnia Memphis nie będzie w stanie zachować w pamięci tylu wspomnień co on, dziesięciolatek... 

---
[1] Valeria Luiselli, „Archiwum zagubionych dzieci”, przeł.  Jerzy Kozłowski, Pauza, 2021, s. 342. 
[2] Tamże, s. 267.
[3] Tamże, s. 518.
[4] Tamże, s. 212.
[5] Tamże, s. 132.
[6] Tamże, s. 125.
[7] Tamże, s. 210. 

14 komentarzy:

  1. Ciekawe hmm... Czy to nie przypadek z tymi "Bramami do raju"? Ciekawi mnie wątek serca Apaczerii.. tylko że Apaczerii już nie ma.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Apaczeria istnieje w wyobraźni męża bohaterki. To jego pasja. :) Pytasz, czy autorka na pewno nawiązała do „Bram raju”. Tak, na pewno, bo:
      – „Bramy raju”, podobnie jak rozdział „Kanion echa”, opowiadają o wyprawie dziecięcej,
      – pośród książek zabranych przez dziennikarkę w podróż są m.in. „Bramy raju”,
      – jedno z dzieci pojawiających się w rozdziale „Kanion echa” mówi: „(...) tutaj znajdziemy bramę do raju, bo bramy raju istnieją tylko na nieożywionej pustyni (...)” (s. 455).

      Usuń
  2. Mnie również ta książka mocno zaintrygowała, chociaż trochę ją wypunktowałaś :) Od pewnego czasu - nawiązując do „Archiwum zagubionych dzieci” - robię sobie listy powieści, które chciałbym przeczytać, ze wspólnym motywem przewodnim. Mam już kilka tytułów z wątkiem podróży po USA, i dzieło Valerii Luiselli do tego grona dołączy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To dla zachęty dodam, że bohaterowie zwiedzają m.in. akwarium w Baltimore. I choć akcja toczy się w dwudziestym pierwszym wieku, podczas podróży nie używają GPS-u, tylko posługują się papierowymi mapami. :) Powieść ma wady, ale ma też w sobie coś ujmującego i naprawdę warto ją przeczytać.

      Usuń
  3. Zazwyczaj jestem zaintrygowana nowymi książkami wydawanymi przez wydawnictwo Pauza, ale może to nie jest dla mnie dobry czas, żeby sięgać po tę pozycję :/ Czuję, że teraz bym się z nią umęczyła. Muszę trochę poczekać

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie też intrygują książki wydawane przez Pauzę. :) Ta akurat wywoływała we mnie sprzeczne emocje. W sumie nie podobały mi się te fragmenty, w których autorka próbowała nawiązywać do innych utworów, a podobały te z opisami podróży i relacji pomiędzy członkami rodziny.

      Usuń
  4. "Może nie da się jednocześnie być i dobrym rodzicem, i aktywnym działaczem społecznym?" - to bardzo dobre, a jednocześnie bardzo trudne pytanie. A może po prostu to pytanie retoryczne?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę tak samo jak Galene: że się nie da albo jest to bardzo trudne. Doba ma dwadzieścia cztery godziny, człowiekowi zabraknie czasu i sił, by wszystko zrobić, jak należy. Kobieta z tej powieści ma obsesję na punkcie małych imigrantów, chce jakoś polepszyć ich los... i nie zauważa, że jej własne dzieci czują się odsunięte na drugi plan.

      Usuń
  5. Jestem zainteresowana, ale chyba musiałabym poświęcić jej nie tylko dużo czasu, ale też sporo uwagi, więc tytuł zapisuję sobie na długi urlop.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest to książka dosyć gruba, więc w jeden dzień nie da się jej przeczytać. :)

      Usuń
  6. "Może nie da się jednocześnie być i dobrym rodzicem, i aktywnym działaczem społecznym?" Też jak Ken.G zwróciłam uwagę na tę kwestię i chyba się nie da albo jest to bardzo trudne. W każdym razie z Twojego opisu książka wydaję mi interesująca, choćby ze względu właśnie na ten temat.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jest interesująca, choć ma też słabsze partie. Mnie w tej książce najbardziej ciekawił właśnie wątek relacji pomiędzy członkami tej niezwykłej rodziny, szczególnie pomiędzy matką a dziećmi i pomiędzy rodzeństwem. Dzieci są ze sobą bardzo zżyte, rozstanie będzie dla nich tragedią...

      Usuń
  7. I ja zwróciłam na zadane przez Ciebie pytanie. Mam w otoczeniu wielu znajomych aktywistów - niektórym udaje się w tej aktywności znaleźć czas, siłę i odpowiedzialność na prawdziwe rodzicielstwo, inni nie. Zauważyłam, że im mniej dramatyczna aktywność, tym jest to łatwiejsze. Z drugiej strony, czy nie jest tak, że wielu rodziców przerzuca na dzieci swoje pasje, niezależnie czy są to rodzice aktywni społecznie czy nie.
    Wracając do książki, póki co "Archiwum zagubionych dzieci" sobie odpuszczę. Ani nie mam nastroju na taki temat, ani specjalnie mnie nie kusi motyw tej amerykańskiej drogi, nie przekonuje mnie też bilans zalet i wad, bo nie lubię jak książka jest umiarkowanie w "mojej" tematyce, a przy tym rozwlekła i nierealistyczna. To już chyba dla mnie trochę za dużo...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano właśnie, im mniej dramatyczna aktywność, tym pogodzenie jej z rodzicielstwem jest łatwiejsze. No i jeśli dziecko aktywistów ma dobre babcie czy ciocie, które poświęcają mu dużo czasu, to może nie poniesie zbyt wielkich szkód. Bo prawdą jest, że małe dzieci bardzo łatwo jest zranić, niewiele trzeba, by poczuły się niekochane, mniej ważne niż pasja rodzica. A książce Luiselli dobrze by zrobiło skrócenie. Czytając, miałam wrażenie, że autorka jest bardzo zdolna, ale jeszcze początkująca – nie umie skracać, ulega wpływom innych autorów.

      Usuń