31.08.2016

„Oszustki” Kerstin Ekman


Od autorów wymaga się, by brali aktywny udział w promocji swoich książek i nie wpadali w histerię na widok negatywnej recenzji. Powinni udzielać wywiadów, uśmiechać się do czytelników i nie okazywać, że krytyka sprawia im ból. Większość piszących jakoś sobie z tym radzi. Co ma jednak zrobić ten, który ogromnie pragnie tworzyć, ale nie jest w stanie pójść ani do wydawcy, ani na spotkanie autorskie, a na samą myśl o recenzencie czuje się tak, jakby na żywca zdzierano z niego skórę? Najlepiej byłoby, gdyby znalazł sobie jakieś spokojne zajęcie, hodował kwiatki, wyszywał serwetki... Ale tak się nie da. Nienapisane powieści będą domagały się „urodzenia”. Ten, kto czuje się pisarzem, musi pisać i szukać czytelników.

Kraków, kolejarze, ruch oporu, czyli „Pociąg berliński stoi przy peronie 2a”


Czasy okupacji hitlerowskiej. Mietek, Tadek i Alek pracują na krakowskim dworcu. Codziennie muszą sprawdzać stan techniczny pociągów wiozących Polaków do obozów i na przymusowe roboty do Trzeciej Rzeszy. Świadomość, że nie tylko nie walczą z okupantem, ale wręcz mu pomagają, jest dla tych kolejarzy nie do zniesienia. W końcu postanawiają działać. Co robili, ilu ludziom pomogli – o tym właśnie opowiada krótka książka pt. „Pociąg berliński stoi przy peronie 2a”.

Nie ma w niej jednego głównego bohatera, Jadwiga Chodakowska przedstawia sceny z życia różnych kolejarzy i uratowanych osób. Większość wydarzeń rozgrywa się oczywiście na dworcu, ale dostajemy też opisy spaceru po Krakowie, rewizji w domu pani doktorowej, która pomagała konspiratorom, i wiele innych. Najwięcej emocji budzą rozdziały pokazujące ratowanie więźniów. O dziwo, kolejarze nie zawsze spotykają się z wdzięcznością. Niektórzy ocaleni nie rozumieją, dokąd jechali i czego uniknęli. Pewna dziewczyna, złapana w przeddzień swojego ślubu przez Niemców, martwi się tym, że jeśli teraz wróci, narzeczony będzie podejrzewał, że spędziła noc z innym mężczyzną... 

26.08.2016

„Mimo wszystko” Agnieszka Monika Polak


Już kiedyś pisałam, jak redaktorka z Novae Res potraktowała książkę Agnieszki Moniki Polak pt. „Mimo wszystko”. Nie tylko nie poprawiła błędów stylistycznych (a każdy, nawet najlepszy pisarz, je robi), ale, o grozo, w pierwszym zdaniu, które jest naj, naj, najważniejsze z ważnych, zostawiła kwiatka. Autorka na tym traci, bo wiele osób, zerknąwszy na początek, zrezygnuje z czytania. Tymczasem ta powieść zasługuje na uwagę. Jest ciekawa, sensownie napisana i dosyć oryginalna.

Główna bohaterka istnieje naprawdę i nazywa się Ewa. Jako dziecko zachorowała na poliomyelitis. Pomimo rehabilitacji nie odzyskała zdrowia. Do dziś nosi na nodze aparat ortopedyczny i porusza się przy pomocy balkoniku. Ale nie narzeka. Zawsze zadbana, pogodna, umie sprawić, by wszyscy czuli się swobodnie w jej obecności. Jest gadułą i kiedy tylko znajdzie rozmówcę, opowiada mu o swoim życiu. Znajomi często mówią: „O tobie można by książkę napisać!”. Agnieszka Polak postanowiła właśnie to zrobić. Pojechała do Koszalina, gdzie mieszka Ewa, i wypytała ją o sprawy rodzinne, sercowe oraz zdrowotne, po czym na podstawie zebranych materiałów stworzyła powieść. Pomyślcie teraz: ile widzieliście książek, w których ktoś uwiecznił życie swojego przyjaciela? I to przyjaciela niebędącego celebrytą? Ja przedtem ani razu. Już choćby za to autorce należy się podziw. 

Powieść jest dosyć gruba, to ponad trzysta stron drobnym drukiem. Można w niej przeczytać o poszukiwaniu przez Ewę miłości, o jej perypetiach zdrowotnych, nie zawsze miłych kontaktach z rodziną, budowaniu domu za pieniądze wygrane w Totolotka i o wielu innych sprawach. Znalazło się też oczywiście miejsce na wątek przyjaźni pomiędzy obiema kobietami. Książka nie przygnębia, bo pomimo licznych problemów główna bohaterka nie tylko nie wpadła w depresję, ale wprost promieniuje optymizmem i energią. Nawet w dzień po ciężkiej operacji ortopedycznej zdołała zadbać o piękną fryzurę i makijaż, by się podobać lekarzom i odwiedzającym. 

Po dalsze informacje o Ewie i tej fajnej przyjaźni odsyłam do książki. Że są w niej błędy – to już wiecie, nie poczujecie się więc zaskoczeni. Treść jest ciekawa, kiedy już się zacznie czytać, trudno się oderwać. A ja czekam na opowieść o Basi i Węglarce i życzę autorce, by następnym razem trafiła na lepszego redaktora. 

---
Agnieszka Monika Polak, „Mimo wszystko”, Novae Res, 2012. Redakcja: Zuzanna Gościcka-Miotk.   Stron: 304. 

17.08.2016

„Ten sam doktor M” Zofia Posmysz






Dzisiaj chciałabym polecić Wam książkę Zofii Posmysz pt. „Ten sam doktor M”. Znajdują się w niej trzy opowiadania. Pierwsze nosi tytuł „Zengerin”. Autorka wspomina w nim okres, kiedy jako więźniarka Auschwitz pracowała przy oczyszczaniu stawów w Budach. Jedna z jej koleżanek miała przepiękny głos. Pech sprawił, że wśród strażników znajdował się meloman. Zmordowana pracą, wygłodzona, pobita dziewczyna musiała śpiewać mu niemieckie pieśni, a pozostałe więźniarki – stać i słuchać. Doprowadzało je to do wściekłości, gdyż chciały iść po swoją zupę i choć przez kilka minut odpocząć. Nieszczęsna śpiewaczka nie ze swojej winy stała się jedną z najbardziej znienawidzonych osób w podobozie.

Hitlerowiec meloman, czyli fragmenty „Tego samego doktora M” Zofii Posmysz

Autorka. Zdjęcie skopiowane z Wikipedii

Hitlerowiec meloman

„On jednak rozlubował się na dobre w tych darmowych koncertach, zastępujących radio czy patefon. Może zresztą był melomanem? Na to wyglądało, sądząc po uporczywości, z jaką dzień w dzień domagał się swojej porcji melodii. Czerwony z przeżarcia (nasza kiełbasa smażona na naszej margarynie uzupełniała obiad z kuchni SS) rozwalał się w cieniu, rozpinał pas i rozkazywał:
– Ruft mal die Sängerin.
Zalecał nawet swemu dworowi, by był cicho, ponieważ on chce słuchać. I słuchał, słuchał rzeczywiście. Naprawdę słuchał. Czasem unosił zad, żeby dać upust gazom, anwajzerki mówiły Prosit i znów było cicho, tylko melodia płynęła, aż do następnej detonacji”[1]. 

Praca przy oczyszczaniu stawu i sprawy fizjologiczne

„Padał deszcz. W kamiennym milczeniu kursowało komando ze stawu na brzeg i z powrotem. (...) Nosiłam tragę ze śpiewaczką. Kroczyła jako pierwsza, miałam przed oczyma jej plecy chude i zgarbione, a gdy wychodziłyśmy na brzeg – jej nogi. Spływała po nich krew, płatami skrzepów, strużkami. Liście łopianu nie mogły zastąpić opasek higienicznych. Śpiewaczka płakała. Podnosiłam głowę, aby nie patrzeć na te nogi, a wówczas widziałam jej ramiona wstrząsane łkaniem”[2]. 

Śmiech w Auschwitz

„Pomyśleć – potrafiłyśmy się śmiać. Jeszcze czy znowu? Jak strasznie dużo trzeba, by zapomnieć śmiechu i jak niewiele, by go sobie przypomnieć”[3]. 

Jak to się stało, że Zofia Posmysz przeżyła?

„Kiedy zapytywano mnie, a pytano często i dotychczas jeszcze pytają, jak to możliwe, że przeżyłam, w jaki sposób przetrwałam aż trzy lata, odpowiadałam, że miałam szczęście. Taka odpowiedź wydawała mi się najwłaściwsza. W tym momencie – mojego zamilknięcia, jej wyczekiwania – uświadomiłam sobie, że zawierała jedynie połowę prawdy. Przeżyłam dzięki ludziom. W tym sensie mogę mówić o szczęściu, że spotkałam ludzi gotowych pomóc. Niechby tylko słowem, ale i ono się liczyło”[4].

Zapomniała podziękować swoim obozowym dobroczyńcom...

„Nieczęsto mamy powody do dziękowania za wyświadczone dobro, a jeśli je mamy, nie czynimy tego. Zosia – dawczyni ziemniaków, Mila przybiegająca po wieczornym apelu z dzbanuszkiem kawy, znany tylko z imienia Ziutek z męskiej kuchni przysyłający chleb i margarynę, doktor M. przynoszący lek... Czy któreś z nich wie, że to nie zostało zapomniane? Może mieli chwile, gdy ta świadomość pomogłaby im żyć?”[5]. 

Dlaczego nie pamięta twarzy?

„Gdy przykucnęła ze swoją miską obok mnie, zobaczyłam jej nogi, od stóp do kolan pokryte guzami czyraków.  Nie podniosłam oczu, by zobaczyć, do kogo te nogi należą. Wolałam nie mieć bliższych znajomych wśród osób, które może za kilka dni przyjdzie mi nieść, przewieszone przez styliska szpadli. (Dlatego teraz, gdy to piszę, w mojej pamięci jest tak mało twarzy. Są nogi, ręce, sflaczałe uda, obwisłe piersi. Nie ma twarzy. Mój oświęcimski pomnik nie miałby rysów, tylko piszczele, szkielety, tylko rusztowania kości)”[6].

---
[1] Zofia Posmysz, „Ten sam doktor M”, Iskry, 1981, str. 41-42.
[2] Tamże, str. 14-15.
[3] Tamże, str. 55.
[4] Tamże, str. 203.
[5] Tamże, str. 205.
[6] Tamże, str. 48-49.

6.08.2016

„Milczenie” B.T. Hanika


Bardzo żałuję, że polski wydawca nie zdecydował się nadać tej powieści tytułu będącego dosłownym tłumaczeniem z oryginału. Przecież „Czerwony Kapturek musi płakać” działa na wyobraźnię czytelnika o wiele mocniej niż nijakie „Milczenie”. I bardziej pasuje do treści. Malwina, trzynastoletnia bohaterka tej książki, wcale nie chciała milczeć. Próbowała skarżyć się rodzicom i rodzeństwu, tyle że nikt jej nie chciał słuchać.