Odkąd jako dziecko zetknęłam się z bajkami o Muminkach, uwielbiam książki napisane przez Skandynawów. Niemal nigdy nie stawiam im oceny niższej niż pięć (w skali sześciopunktowej). Ale tym razem, po przeczytaniu „Spraw intymnych” Märty Tikkanen, waham się pomiędzy dwóją a jedynką. Z połączenia nudziarstwa autorki i małej sprawności językowej tłumaczki powstała książka nieczytelna, dziwaczna, najeżona błędami wszelkiego rodzaju. Czytając ją, co chwilę trzeba się zastanawiać, co Tikkanen miała na myśli. I przez to trudno się skupić na treści. W powieści nie ma żadnej akcji, autorka chciała napisać o emocjach nieszczęśliwie zakochanych ludzi (narratorką części pierwszej jest młoda kobieta wspominająca romans z żonatym mężczyzną, drugiej – ojciec tej kobiety), ale jej się to nie udało. Opisy uczuć są bardzo powierzchowne, nie zachwycają i nie przekonują czytelnika. Twórczyni „Spraw intymnych” należy do autorek, które – widząc przed sobą ocean – opisują kałużę. A i kałuży nie potrafią przedstawić w sposób ciekawy.
Skoro wydawca postanowił oferować polskiemu czytelnikowi taką miernotę, powinien przynajmniej dopilnować, by tłumaczka posługiwała się poprawną polszczyzną. Tymczasem... Spójrzcie!
Skoro wydawca postanowił oferować polskiemu czytelnikowi taką miernotę, powinien przynajmniej dopilnować, by tłumaczka posługiwała się poprawną polszczyzną. Tymczasem... Spójrzcie!
Poprosiłam, żeby tego nie robiła, i zamilkła. Zamiast tego zaczęła z detalami opisywać codzienne, niezbyt luksusowe życie objazdowe, którym żyła w czasie przerwy w naszych kontaktach (s. 218) → zamilkła, ale zamiast zamilknąć nadal gada i opisuje życie, którym żyła. No ludzie!
Nie mogłem zdecydować się na podjęcie decyzji (s. 141).
Wycofuje się, a w zaistniałą pustkę pcha się gorycz, zazdrość, agresywność, zawiść (s. 140) → pchają się!
Dla niej istniała tylko praca i miłość, te dwie rzeczy (s. 266) → skoro dwie, to istniały!
Moje próby zbliżenia, o ile w ogóle można użyć tego słowa o mojej, co prawda serdecznej, ale zupełnie rzeczowej postawie, o ile takie próby zaistniały, były z mojej strony jedynie pozorne (s. 144) → nie dość, że bełkot, to jeszcze trzy razy w jednym zdaniu powtarza się wyraz „moje”.
Wyciągnąłem nagle rękę, schwyciłem ją, objąłem ramionami (s. 150) → ciekawe, jak się własnymi ramionami obejmuje własną rękę?
Dobrze jej z tym było, lubiła te chwile, gdy publiczność jadła jej z ręki, gdy potrafiła ich rozśmieszyć (s. 219) → czyżby tłumaczka nie wiedziała, że publiczność jest rodzaju żeńskiego? Powinno być: ją rozśmieszyć.
Dlaczego włożyłem tyle wysiłku, cierpliwości, dziesiątki rozmów telefonicznych po to, żeby znaleźć jej adres (s. 138).
Pozwoliła zamilknąć sygnałom, jakby ich wogóle nie słyszała (s. 146).
Bardziej ją to zasmuciło, niż potrafiła to najpierw wyrazić (s. 239).
Wkrótce wszystko będzie za późno (s. 131).
Ciekawy przykład nieporadności językowej Ewy Marii Gislen znajduje się też we wpisie „A co by na to powiedziała pani redaktor?”. I nie są to jedyne kwiatki. Można je zauważyć niemal na każdej kartce dzieła.
---
Märta Tikkanen, „Sprawy intymne” („Personliga angelägenheter”), przeł. ze szwedzkiego Ewa Maria Gislen, Twój Styl, 1998. Książka ma 280 stron.
Matko i córko! Dziecko to tłumaczyło?;(
OdpowiedzUsuńTłumaczka ma duże problemy z polszczyzną... Ciekawe, czy z językiem szwedzkim radzi sobie lepiej i czy to tłumaczenie jest wierne oryginałowi.
UsuńZ tego, co znalazłam w sieci pod nazwiskiem tłumaczki, wynika, że mieszka w Szwecji. Może ma/miała słaby kontakt z językiem polskim?
UsuńTo może być wyjaśnienie! Ale w takim razie nie powinna przekładać ze szwedzkiego na polski. Dziwi mnie też, że redaktor nie poprawił błędów.
UsuńNiestety, jest to szerszy problem: do przekładów literackich dokonywanych przez panie o obco brzmiącym nazwisku należy podchodzić ze sporą rezerwą. Wyjechały za mężem, byt mają zapewniony, w domu się nudzą, książkę rozumieją, polski znają przecież od urodzenia – według nich to doskonałe przesłanki, by zająć się hobby, które przyniesie prestiż i parę groszy. Efekty są takie, jak Pani opisuje.
UsuńNa szczęście nie poniosłam straty finansowej, bo miałam tę powieść z biblioteki. Od teraz będę uważać. Gdybym poświęciła choć kilka minut na przekartkowanie książki, zorientowałabym się, że to bubel.
UsuńKiedyś czytałam wydaną przez to samo wydawnictwo „Oksanę” Odojewskiego. I pamiętam, że było w niej mnóstwo literówek i rażących błędów ortograficznych takich jak „napewno”, „codzień” itd. Poza tym nota z okładki bardzo spłycała powieść.
Złe tłumaczenie potrafi zepsuć dobrą książkę, nie zachęca to do czytania.
OdpowiedzUsuńZgadzam się. Czytający zraża się i do tłumacza, i do autora.
UsuńWcale się nie dziwie że masz problem z oceną. Jest to wina i autorki i tłumaczki/tłumacza.
OdpowiedzUsuńWłaściwie nad czym się zastanawiać? Powinnam postawić jedynkę :)
UsuńNie na temat tłumaczenia się nie wypowiadam bo nie znam języka oryginału ale myślę, że do rywalizacji w konkursie na najnudniejszą powieść nie bez szans byłyby powieści Lagerlof. Nawet Gosta Berling, podobna najlepsza z nich nie trzyma w napięciu, oględnie rzecz ujmując, choć ma inne zalety.
OdpowiedzUsuńNabrałam chęci, by sprawdzić, czy książka Lagerlöf mnie znudzi. Być może mi się spodoba, bo mam słabość do starych i dziwnych książek. Natanna bardzo ją chwali: „Powieść jest niezwykła, urzekająca swą liryką i baśniowością oraz poetyckim pięknem” :)
UsuńI to są właśnie jej zalety, tylko żeby się nich poznać trzeba mieć dużo wolnego czasu :-)
UsuńPrzed chwilą przeczytałam Twoją recenzję. Spodziewałam się krytycznej, tymczasem bardzo zachęcasz!
UsuńCo nie zmienia faktu, że przez książkę trzeba się przebijać
UsuńSpróbuję :) Pewnie łatwiej by się ją czytało, gdyby tłumaczenie było nowsze.
UsuńNo nie wiem :-) tłumaczenie, o którym piszesz nie jest specjalnie stare a przecież go nie chwalisz :-)
UsuńIstotnie :) Dobrze chociaż, że Ewa Maria Gislen nie wzięła się za tłumaczenie dobrych pisarzy. Słabo mi się robi, kiedy próbuję sobie wyobrazić, co zrobiłaby z książkami Gustafssona, Axelsson czy Söderberga...
UsuńPrzebrnięcie przez tę książkę byłoby dla mnie dużym wyzwaniem.
OdpowiedzUsuńTa książka to coś strasznego. Nie warto tracić na nią czasu :(
UsuńSporo kwiatków wyrosło na tej łące :)
OdpowiedzUsuńZerwałam tylko garstkę :) A jest ich mnóstwo! Nawet ortograficzne: „wogóle”.
Usuń"Nie mogłem zdecydować się na podjęcie decyzji" - dobre! Mogłoby z powodzeniem wejść do codziennego użytku w charakterze "masła maślanego".
OdpowiedzUsuńTak, to taka odmiana masła maślanego :)
UsuńTeż podziwiam Ciebie, że dałaś radę przebrnąć, ja chyba odłożyłabym po paru stronach. :)
OdpowiedzUsuńMyślałam, że dalej będzie lepiej... Przeważnie mam szczęście do skandynawskich książek i natrafiam na niegłupie, nastrojowe, napisane pięknym językiem :)
UsuńPoruszyłaś ważny problem. Właśnie nigdy nie wiem, czy za styl w jakiejś skandynawskiej książce odpowiada tak do końca autor, czy może już tłumacz. Wiele z takich książek jest dla mnie strasznie topornych językowo i zastanawiam się, czy to specyfika skandynawskiego minimalizmu (również w literaturze), czy po prostu brak polotu u tłumaczy tego języka. W Twoim przykładzie chyba to drugie, prawda?
OdpowiedzUsuńChyba tak :) Sama już nie wiem, jak oceniać zagraniczne książki, kogo winić za ich kiepską jakość. W przypadku polskich sprawa jest prosta: zawsze obwiniam autora. Z zagranicznymi jest gorzej, bo nie wiadomo, czy autor źle napisał, czy tłumacz zepsuł książkę. W „Sprawach intymnych” mamy po pierwsze bełkotliwy, toporny język (może być on winą zarówno autorki, jak i tłumaczki), po drugie błędy językowe. Za pogwałcenie polszczyzny odpowiada tłumacz.
UsuńTragedia... Jak ty przez to przebrnęłaś? Nie lubię porzucać rozpoczętych książek, ale tej z pewnością bym nie dokończyła.
OdpowiedzUsuńJak przez to przebrnęłam? Nie wiem. Zło wciąga. Jak się zacznie czytać taką złą książkę, to chce się wiedzieć, czy dalsza część będzie lepsza.
Usuń