13.01.2023

„Macochy” Danuta Awolusi

Danutę Awolusi kojarzę jako osobę, która schudła aż siedemdziesiąt kilogramów – i zdołała tę wagę utrzymać! Jest to na pewno wielkie osiągnięcie, bo mało komu udaje się wyjść z otyłości, i to bez operacji bariatrycznej. Ale dbanie o prawidłowe BMI to nie jedyna pasja Awolusi; pisuje ona też powieści. Jedną z nich, zatytułowaną „Macochy”, miałam niedawno okazję przeczytać. 

Bohaterkami są dwie siostry, Nadia i Anita, nienawidzące się wzajemnie tak bardzo, że kiedy przypadkowo trafiają na to samo spotkanie grupy Macochy Polska, dostają białej gorączki. Żadna z nich nie zamierza zrezygnować ze spotkań, żadna też nie ma chęci w obecności siostry opowiadać o swoich niepowodzeniach i słabościach. Tymczasem obie mają taki sam problem, związały się mianowicie z kawalerem z odzysku. Wolałyby zapewne, by mężczyzna wniósł do nowej rodziny jakieś dobra materialne, tymczasem on wniósł... „bachora”. Zarówno Anita, jak i Nadia miały zamiar żyć z tymi cudzymi dziećmi w zgodzie, jednak już podczas pierwszego spotkania uznały, że to ponad ich siły, bo Klaudii i Leosia polubić się po prostu nie da.

Jak wyglądały owe pierwsze spotkania? Otóż kiedy Klaudia, mająca wtedy osiem lat, zawitała do mieszkania Nadii, ubrana była w spłowiałą bluzę, miała nadwagę, a jej przetłuszczone włosy „błyszczały, jakby natarła je masłem”. Gdy ojciec (pod wpływem nalegań Nadii) zapędził ją do kąpieli, „wszystko wokół płynęło, a wannę okalały kłęby długich, kasztanowych włosów”. Na domiar złego dziewczynka „żarła wszystko, co miała przed oczami”. Z kolei Leoś wyglądał na opóźnionego w rozwoju, „nos miał cały w smarkach, wokół ust widniały ślady czekolady”. Potem się okazało, że „w nosie zawsze miał jakąś kozę” i choć ukończył już pięć lat, nie potrafił używać papieru toaletowego.

Anita o Leosiu















Szkoda, że autorka nadała tym dzieciom tyle odrażających cech, ile tylko zdołała wymyślić. Być może chciała w ten sposób sprawić, by czytelnik nie potępiał Anity i Nadii? Nie wiem, w każdym razie mnie te siostry wydały się wyjątkowo prostackie, antypatyczne i głupie, szczególnie Anita, która w dniu ślubu cieszy się: „Mam męża, a więc coś mi się w życiu udało”...

W recenzji, która zachęciła mnie do sięgnięcia po „Macochy”, wyczytałam, że tworzone przez Awolusi „sytuacje są bardzo realne, przedstawione niebanalnie”. Cóż, a ja uważam, że najsłabszym punktem książki jest właśnie brak realności. Mamy na przykład rok 2016, marzec. Nadia zarządza, by Klaudia wyjechała nad morze. A co ze szkołą? Ależ to żaden problem: „Klaudia ma teraz poważne problemy z rówieśnikami. Każdy lekarz bez problemu wypisze jej zwolnienie do końca roku”. Taaa. Lekarz doradziłby raczej wizytę u psychologa i rozmowę z wychowawcą, a zwolnienia by nie dał, bo niby na jakiej podstawie? Że uczeń ma problemy z rówieśnikami? A co to za choroba? Poza tym w roku 2016 nie były potrzebne zwolnienia od lekarza, rodzic sam usprawiedliwiał nieobecności.

Kolejny przykład: bardzo surowi rodzice, lekarze, zawożą nieletnią córkę pod dom jakiejś terapeutki, której nigdy nie widzieli na oczy, czekają na córkę w samochodzie i przez dwa lata terapii ani razu nie próbują zobaczyć tej terapeutki, zapytać o efekty terapii, zapłacić (rzecz dzieje się pod koniec dwudziestego wieku, kiedy bankowość elektroniczna dopiero raczkowała). 

I trzeci przykład: pewna rozrywkowa trzynastolatka zachodzi w ciążę. Rodzice załatwiają aborcję, tymczasem dziewczynka postanawia urodzić dziecko. Parę dni później dochodzi do poronienia. Po kilkunastu latach ta niedoszła matka wyznaje: „Często wracam myślą do momentu, kiedy straciłam dziecko. I zastanawiam się, co by było, gdybym urodziła. Czy oddałabym je, jak planowałam? A może miałabym teraz śliczną córeczkę albo synka?”. Hmm, po pierwsze trudno uwierzyć, by nastolatka aż tak tęskniła za nienarodzonym dzieckiem i po latach żałowała ciąży, w której była zaledwie przez kilka dni, po drugie jakim cudem mogłaby zachować to dziecko bądź decydować o jego losach, skoro w Polsce czternastolatki nie mogą mieć władzy rodzicielskiej?

Podsumowując, Danuta Awolusi niekiedy traci kontakt z rzeczywistością i tworzy sytuacje, w które nie sposób uwierzyć. Ani wątek „utraty dziecka” nie jest wiarygodny, ani zachowanie rodziców anorektyczki, ani zakończenie, ani też nagła przyjaźń pomiędzy skonfliktowanymi postaciami. Poza tym niektóre rozdziały są zbyt łopatologiczne (te z punktu widzenia Leosia), przydałoby się trochę subtelności. Ale muszę przyznać, że w tej książce znalazłam również sceny napisane ładnie i przekonująco (na przykład wizyta Anity u matki Leosia), świadczące o tym, że autorka ma talent i mogłaby tworzyć naprawdę dobre powieści. Do języka zastrzeżeń nie mam, jest wprawdzie prosty, ale jednocześnie poprawny, zwięzły i dość obrazowy.

Moja ocena: 3/6. 

---
Źródło cytatów:  Danuta Awolusi, „Macochy”, Prószyński i S-ka, 2019

14 komentarzy:

  1. Może to miała być satyra na macochy a nie powieść obyczajowa? Wiem, że z cudzymi dziećmi trudno wytrzymać, ale to się przykro czyta.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Owszem, trudno, ale moim zdaniem te dzieci nie zasłużyły na aż taką nienawiść. Żałuję, że sięgnęłam po tę powieść, bo aż się we mnie przewracało, kiedy czytałam o emocjach i zachowaniu tych macoch. Autorka stworzyła wyjątkowo antypatyczne bohaterki. Pięcioletni chłopczyk jest nazywany gnojem, potworem, pipą i już nie pamiętam jak jeszcze. Ten chłopczyk nic złego nie zrobił, to po prostu niezdarne, zastraszone dziecko.

      Usuń
  2. Czytając twoją opinię miałam już dość, więc pewnie przez książkę bym nie przebrnęła. Zastanawiam się co ta książka miała przekazać.

    Książki jak narkotyk

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na okładce książki widnieje pytanie „Czy można pokochać cudze dziecko?”, wygląda więc na to, że autorka rozważa, czy taka miłość jest możliwa. Temat ciekawy, wykonanie nie za bardzo...

      Usuń
  3. Tematyka mnie nie interesuje, więc nie przeczytam. Nie wiem, co bym sobie myślała przy czytaniu, bo sama nie rozczulam się nad dziećmi. W każdym razie nie obruszył mnie zbytnio ten fragment ze zdjęcia. Pomyślałam, że pewnie bohaterka zwyczajnie nie lubi (bardzo) tego chłopca. Czy ma powody i czy powinna - nie wiem, opisałam tylko swoją reakcję, a raczej jej brak. Nazwisko autorki kojarzę, ale nigdy nic nie czytałam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Autorka prowadziła kiedyś blog Książki Zbójeckie. :) Kiedyś czytałam inną jej powieść, „Na wysokim niebie”, i tamta podobała mi się o wiele bardziej niż „Macochy”. Nad dziećmi się rozczulam, o ile nie są rozwydrzone czy podłe, ale cudzego dziecka wychowywać bym nie chciała. Bohaterki książki nawet nie kochały mężczyzn, z którymi się związały. Kiedy przeczytałam, że Anita w dniu ślubu cieszy się: „Mam męża, a więc coś mi się w życiu udało”, zrobiło mi się niedobrze.

      Usuń
    2. To może kojarzę ją właśnie z blogowni :) Niestety wciąż nie brak ludzi, którzy uważają, że zdobycie męża to sukces. Ci sami patrzą z pogardą na kobiety bez obrączki, bo widać nie chciał ich ani jeden męski egzemplarz ;) No ale co poradzić, byle następne pokolenia już tak nie uważały.

      Usuń
    3. Taa, zdobycie męża to sukces, a najpiękniejszy dzień w życiu kobiety to ten, w którym wkłada białą suknię i staje przez ołtarzem. Miejmy nadzieję, że z czasem to myślenie się zmieni. :) A wracając do autorki, właśnie wyczytałam, że w swojej najnowszej książce, zatytułowanej „Blisko, coraz bliżej”, porusza temat seksualności kobiet.

      Usuń
  4. Nazwisko autorki obiło mi się o uszy, ale jakoś mnie do niej nie ciągnie. O tym tytule czytałam wiele niepochlebnych opinii. Powody Ty też wymieniłaś, więc coś musi być na rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja żałuję, że przeczytałam tylko jedną recenzję, bardzo pochlebną, bo gdybym zajrzała do innych, to może nie nastawiałabym się na dobrą lekturę. :)

      Usuń
  5. Zrzucenie tylu kilogramów i utrzymanie wagi to faktycznie nie lada sztuka, ale książka, na podstawie tego, co piszesz, już nie sprawia wrażenia takiego osiągnięcia. Raczej po nią nie sięgnę ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, autorkę można podziwiać za zrzucenie kilogramów, za napisanie tej książki – nie. :) To czytadło dla niewymagających pań, myślę, że raczej by Cię nie zainteresowało. Pozbycie się siedemdziesięciu kilogramów to moim zdaniem niesamowite osiągnięcie, coś jak cud. Obserwowałam kiedyś zmagania Dominiki Gwit, która również schudła bardzo dużo, ale chwilę potem przytyła jeszcze więcej, niż schudła. Nie udało się. Mało komu się udaje.

      Usuń
  6. O, a miałam o książkach autorki raczej pozytywne wyobrażenie - na razie tylko wyobrażenie, bo był w planach, ale jeszcze nic nie czytałam :) Jeśli się zdecyduje to raczej nie na ten tytuł.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najlepiej sama sprawdź. :) Mnie bardziej podobało się „Na wysokim niebie”, choć też nie do końca.

      Usuń