„Koniec Kalifornii” nie zaczyna się zbyt oryginalnie – ot, trzyosobowa rodzina przeprowadza się z jednej części kraju do innej. Jednak w większości książek bohaterowie przenoszą się z miejsca gorszego w lepsze, tymczasem u Steve'a Yarbrough dzieje się odwrotnie: opuszczają Kalifornię na rzecz niepozornego Loring w stanie Missisipi. I co jeszcze dziwniejsze, wcale nie są tym przygnębieni. Dla Angeli i Toni Loring to miejsce zupełnie obce, z kolei Pete, mąż Angeli, a ojciec Toni, zna je aż za dobrze. To właśnie w tej mieścinie dorastał, uczył się grać w futbol, zdobywał pierwsze doświadczenia seksualne, znalazł przyjaciela, a także wielkiego wroga. Ten wróg nadal tutaj mieszka i niestety na widok przybyszy czuje, że dawna nienawiść znowu w nim ożywa.
Bohaterami powieści są zarówno czterdziestolatkowie, jak i ich dzieci, przy tym młode pokolenie zachowuje się o wiele rozsądniej i porządniej niż dorośli, którzy ciągle ulegają jakimś złym podszeptom, sprawiając ból swoim najbliższym. Diakon Alan, jedna z najważniejszych postaci, bardzo potępia takie zachowanie. Szczególnie mocno drażnią go zdrady małżeńskie. On sam szczyci się tym, że nigdy nie pożądał innej kobiety niż żona, pomimo że ta z powodu narastającej otyłości staje się coraz mniej ponętna. Alan bardzo chce uchodzić za wzór dla innych, ale im bardziej fabuła książki posuwa się do przodu, tym silniejsze można odnieść wrażenie, że ten świętoszek, zawsze mający czas na odwiedzenie kościoła czy poczytanie Biblii, dusi w sobie coś brzydkiego, że dużo jest w nim fałszu i nietolerancji. Zabrania na przykład synowi słuchać Metalliki i czytać wierszy napisanych przez homoseksualistów, nie potrafi wybaczyć matce, że zaspokajała swoje zachcianki erotyczne, ani ojcu, że porzucił rodzinę. Oczekuje od ludzi, że jeśli popełnią coś złego, już nigdy więcej nie powtórzą błędu, tymczasem mało kto chce pokutować i ujarzmiać swoje złe skłonności.
Autor bardzo trafnie ukazuje życie w małym miasteczku, obłudne zachowanie, nudę, pobożność, skomplikowane stosunki pomiędzy ludnością białą a czarną. Akcja toczy się w roku 2003, rasizm w stanie Missisipi nie jest już więc tak jawny i agresywny jak kilkadziesiąt lat temu, jednak nadal istnieje. Policją zarządza ciemnoskóry mężczyzna, który dobrze pamięta, jak w roku 1964 prześladowano jego ojca walczącego o prawa wyborcze. Potomkowie dawnych panów oraz niewolników chodzą do tej samej klasy i choć nie widać między nimi nienawiści, to i przyjaźni też nie ma. Na stadionie biali siedzą oddzielnie, czarni oddzielnie.
Sporo miejsca zajmuje wątek futbolu amerykańskiego, u nas niemal nieznanego, a w Stanach bardzo popularnego. W młodości Pete odnosił sukcesy w tym sporcie, a teraz zaczyna pomagać swojemu przyjacielowi Timowi szkolić nastoletnich zawodników. Nie otrzymuje za to wynagrodzenia, miasto opłaca tylko jednego trenera i jednego pomocnika. Ten ostatni nie zajmował się wcześniej grą, zatrudniono go tylko dlatego, że jest tani. Tak więc w drużynie nie dzieje się najlepiej, ale i tak wszyscy w miasteczku hucznie obchodzą otwarcie sezonu futbolowego. Podczas meczów stadion pęka w szwach. Nawet miejscowy kloszard ulega gorączce futbolowej i słucha transmisji przez radio znalezione na wysypisku śmieci. Jak mówi: „To, że jesteś wyrzutkiem społecznym, nie znaczy jeszcze, że nie możesz kibicować swojej drużynie”[1].
Książka Steve'a Yarbrough opowiada też o tym, jak mieszkańcy delty Missisipi postrzegają Kalifornię. Dla Alana nazwa najbogatszego stanu USA stanowi synonim zepsucia i wyuzdania, ale inni mają przyjemniejsze skojarzenia. Pete dorasta w przekonaniu, że jest to obiekt marzeń wielu osób, piękne miejsce, w którym można rozpocząć nowe, ciekawsze życie. „Dopóki istniała Kalifornia, wciąż pozostawało miejsce na marzenia”[2]. Jednak mało komu udaje się tam przeprowadzić, a odwrotne sytuacje nie zdarzają się niemal nigdy. Panuje przekonanie, że „Tylko wariat zostawiłby Kalifornię dla tej dziury, jeśli nie byłby do tego zmuszony”[3], nic więc dziwnego, że Pete traktowany jest podejrzliwie i jak nieudacznik.
W tej ciekawej powieści pojawia się też wątek zbrodni, z tym że dość łatwo się domyślić, kim jest morderca. Trudno jednak postrzegać to jako wadę, bo „Koniec Kalifornii” to nie kryminał, tylko powieść psychologiczna; tu mniej ważne jest ukrywanie tożsamości zbrodniarza, a ważniejsze pokazanie, z jakich powodów zabija, jak ten czyn wpływa na jego psychikę, jak czują się bliscy przestępcy i ofiary. Yarbrough ukazuje rzeczywistość z wielu perspektyw, w książce znalazło się więc też miejsce na perspektywę naczelnika policji usiłującego odkryć prawdę. Ciekawa rzecz, że w Loring śledztwo odbywa się zupełnie inaczej niż w wielkich miastach. Policjant mniej korzysta ze zdobyczy techniki, a więcej z obserwacji i swoich przeczuć. Zna wszystkich pokrzywdzonych i podejrzanych, na własne oczy widzi, kto zaczyna zachowywać się inaczej, tak jakby chciał coś ukryć lub nie panował nad swoimi emocjami. I wreszcie policjant może korzystać z pomocy pastora (o ile oczywiście zdoła nakłonić go do mówienia), bo ten, jak to bywa w małych społecznościach, potrafi zgromadzić sporo informacji o swoich parafianach.
Autor pisze więc o zbrodni, o zapiekłych urazach, o tym, że czas wcale nie leczy ran, o dzieciach cierpiących z powodu głupoty i nierozważnego zachowania rodziców, o problemach małżeńskich, zdradach, sile popędów, nastoletniej miłości, a także o tym, że próbując uciec z miejsca, w którym życie nie układa się dobrze, można wpaść w jeszcze większe bagno. Zaletą książki są wyraziste, skomplikowane postacie, a także nieco cyniczne spostrzeżenia czynione przez bohaterów.
„(...) małżeństwo to najbardziej nieludzka instytucja ze wszystkich. Wymagała zbyt dużo, dawała zbyt mało w zamian, zarazem odzierając z tajemnicy i komercjalizując tęsknotę i pożądanie. Dla niego jedyną tajemnicą, jaka pozostała w małżeństwie, było to, w jaki sposób ktokolwiek mógł je przetrwać”[4].
„Nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego tylu ludzi pasjonuje się seksualnym życiem innych, ale tak właśnie było. Najwyraźniej każda społeczność potrzebuje kilku osób, które przez to, że nie potrafią zapanować nad swoimi najgorszymi instynktami, dostarczają rozrywki reszcie populacji. Zamiast jednak okazać wdzięczność, publiczność rzuca w klaunów jajami, nie mając dla nich żadnej litości”[5].
[1] Steve Yarbrough, „Koniec Kalifornii”, przeł. Katarzyna Bieńkowska, Czytelnik, 2009, s. 101.
[2] Tamże, s. 243.
[3] Tamże, s. 270.
[4] Tamże, s. 140-141.
[5] Tamże, s. 271.
Poszukam książki, bo bardzo mnie zachęciłaś do lektury. Lubię tego typu klimaty.
OdpowiedzUsuńMnie się ta powieść bardzo podobała, bo to ciekawie napisana historia o życiu w małym miasteczku i o ludziach, którym daleko do doskonałości, więc zachęcam do przeczytania. :)
UsuńWidzę, że ta książka jest b. podobna do "Safe from the Neighbors, którą miałem okazję przeczytać w ubiegłym roku. Tam również przewija się futbol amerykański, pojawia się wątek bolesnej tajemnicy z przeszłości, nie brak wątków poświęconych czarno-białym relacjom. Dlatego za "Końcem Kalifornii" będę się rozglądać, kiedy przyjdzie mi ochota, by wrócić na Głębokie Południe.
OdpowiedzUsuńZ tego, co piszesz, wynika, że autor ma swoje ulubione tematy, do których wraca w kolejnych powieściach. Mnie w „Końcu Kalifornii” najbardziej zaciekawił wątek kryzysów małżeńskich, a z postaci – świętoszkowaty Alan. To typ, do którego od samego początku czułam silną niechęć, a jednocześnie chciałam, by pojawiał się jak najczęściej. Autor umie pisać o antypatycznych postaciach w taki sposób, że fascynują. Z przyjemnością przeczytałabym „Safe from the Neighbors”, ale po polsku. Jestem leniwą czytelniczką, niemającą chęci męczyć się z książkami w innych językach. :)
UsuńTa książka niestety nie doczekała się jeszcze tłumaczenia, co jest dla mnie o tyle intrygujące, że żona pisarza, Ewa Hryniewicz-Yarbrough, jest tłumaczką :) A brak przekładu boli tym bardziej, że jest tam poruszony niezwykle zajmujący wątek Jamesa Mereditha, arcyciekawej postaci zaangażowanej na rzecz ruchu praw obywatelskich.
UsuńPisarz i tłumaczka – takie małżeństwo sprawia wrażenie dobrze dobranego. Mam nadzieję, że nie brakuje im tematów do rozmowy. :) Tak, to intrygujące, ale być może żona Steve'a Yarbrough nie zajmuje się przekładaniem powieści, bo widzę, że w jej tłumaczeniu ukazały się jedynie tomiki poezji. Tłumaczyć wiersze a tłumaczyć powieść to jednak dwie różne rzeczy. Poza tym znalazłam informację, że Ewa Hryniewicz-Yarbrought od trzydziestu lat mieszka w Stanach, więc może już nie ma takiej znajomości języka polskiego, jakiej się powinno wymagać od tłumacza.
UsuńA w ogóle to Cię podziwiam, że czytujesz książki po angielsku. :)
Dzięki, staram się czytać regularnie, żeby szlifować język, bo zdarza mi się go używać w pracy. No możliwość czytania angielskich przekładów pozwala sięgać po te tytuły japońskie, które nie doczekały się tłumaczenia na polski ;)
UsuńTak, wiele japońskich książek nie doczekało się tłumaczenia na polski. Wciąż się też ukazują u nas powieści, które nie są tłumaczone z oryginalnego języka, tylko z angielskiego przekładu. Ostatnio zetknęłam się z takim dziwadłem jak przekład z przekładu – chodzi mi o książkę „Almond” koreańskiej autorki Won-pyung Sohn – i nie byłam zadowolona. :)
UsuńMnie ta książka niestety nie przypadła do gustu. To jedna z niewielu narracji, przez które nie przebrnęłam. :((
OdpowiedzUsuńZapraszam do siebie: https://zkultury.blogspot.com/
Znam osobę, która też nie dała rady tej książki przeczytać – odłożyła ją po kilku stronach. :) Dzięki, niebawem zajrzę.
Usuń