Za „Gilead” Marilynne Robinson otrzymała w roku 2005 nagrodę Pulitzera. Powieść ta napisana została w formie listu. John Ames, nieuleczalnie chory pastor, składa w nim sprawozdanie ze swojego długiego, bo prawie osiemdziesięcioletniego życia. Wspomina zdziwaczałego dziadka, rodziców i starszego brata, opisuje codzienność swojego rodzinnego miasteczka Gilead, dzieli się też refleksjami na tematy religijne. Kiedy syn – obecnie sześcioletni – dorośnie, przeczyta ten list i w ten sposób pozna życie ojca.
Ze wspomnień Johna Amesa wyłania się obraz życia mieszkańców stanu Iowa. Gilead, w którym pastor spędził prawie całe swoje życie, to już relikt przeszłości, miasteczko wymierające; nawet Murzyni się z niego wyprowadzili. Ames opisuje wielką suszę, epidemię hiszpanki, wydarzenia związane z dwiema wojnami. Porusza takie tematy jak wybaczanie, starość, religijność, rasizm w latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku. Ze zdziwieniem patrzy na to, z jaką niechęcią ludzie reagują na związek białego mężczyzny z czarnoskórą kobietą.
Ale najważniejszym tematem powieści jest ojcostwo. Starzec pisze o radości z posiadania syna i o rozpaczy, jakiej doznał w młodości po śmierci swojej córeczki. Jako osamotniony, osierocony ojciec przez kilkadziesiąt lat unikał domów, które tętniły dziecięcym gwarem, bo patrzenie na cudze szczęście sprawiało mu zbyt wielki ból. Zawsze był tolerancyjny w stosunku do ludzi, ale jednej rzeczy nie umiał im wybaczyć - porzucenia własnych dzieci.
Książkę Marilynne Robinson czytałoby się łatwiej, gdyby nie wplecione w nią długie rozważania na tematy teologiczne. Pastor wspomina swoje kazania, a napisał ich ponad 2000, zastanawia się, które przykazanie jest najtrudniejsze do przestrzegania etc. Krytycy na pewno docenią ten aspekt powieści i powiedzą: „Tak właśnie pisałby prawdziwy duchowny!”, jednak przeciętny czytelnik może poczuć coś zupełnie przeciwnego – nudę i irytację.
Podsumowując, mogę powiedzieć, że „Gilead” napisany został w sposób nieco nużący i raczej nie wzbudza emocji. Najciekawsze są te kartki, na których znajdują się wzmianki o młodym Boughtonie oraz o dziwactwach dziadka. Pastor w roli narratora nie zdaje egzaminu, gdyż o wszystkich stara się pisać dobrze i wciąż oddaje się refleksjom teologicznym. Zalety powieści to pokazanie mentalności mieszkańców stanu Iowa oraz różne przykłady ojcostwa.
---
Marilynne Robinson, „Gilead”, przeł. Witold Kurylak, Sonia Draga, 2006.
Hmm, jakoś czuję, że to książka "bez polotu"...
OdpowiedzUsuńDaruję sobie.
Według mnie o wiele ciekawszy jest "Dom nad jeziorem smutku" tej autorki :)
UsuńNo właśnie dlatego jestem zdziwiona, bo ta dostała nagrodę, a tamta była wręcz wspaniała. Może ja odbiorę ją inaczej...
UsuńPomyślę nad nią, jestem rozdarta.
Spróbuj :) Wydaje mi się, że "Gilead" należy do książek, które bardzo zyskują przy powtórnym czytaniu. Zna się wtedy fabułę i można śledzić tok myśli bohatera. Bohater to zacny człowiek, wyjątkowo dobry ojciec.
UsuńHa, mimo wszystko powieść wydaje mi się intrygująca. Spoglądanie w przeszłość, dokonywania rozrachunku własnego żywota to zawsze coś intrygującego, szczególnie jeśli wspomnienia zahaczają o XX-wieczne Stany Zjednoczone. W tym kraju sporo się działo przez te kilka dziesiątek lat. Może nawet te teologiczne wstawki nie byłyby dla mnie szczególnie nużące :)
OdpowiedzUsuńNiektóre wspomnienia pastora sięgają dziewiętnastego wieku.
UsuńJest tu kilka ciekawych historii, np. budowa tunelu pod miasteczkiem, wyprawa w poszukiwaniu grobu dziadka, całość jednak czytało mi się ciężko :)
Z jednej strony chętnie bym ją przeczytała, z drugiej nie wiem czy przebrnęłabym przez te teologiczne wątki... Poczekamy, zobaczymy - może kiedyś ;)
OdpowiedzUsuńW sumie warto przeczytać "Gilead", bo to powieść nagrodzona Pulitzerem, ale... Ale bardziej polecałabym "Dom nad jeziorem smutku" tej samej autorki :)
UsuńDziękuję - w takim razie skorzystam z Twojej rady i najpierw sięgnę po "Dom nad jeziorem smutku" :)
Usuń"Dom nad jeziorem smutku" wywarł na mnie wielkie wrażenie. To opowieść o dwóch siostrach, których matka popełniła samobójstwo. Pięknie napisana książka, ale też bardzo smutna.
UsuńKiedy czytałam Listy Van Gogha do brata to przez te pierwsze, pisane w okresie, w którym zamierzał zostać pastorem/kaznodzieją z trudnością przez nie przebrnęłam, wyglądały one troszkę jak kazania dla brata, jak powinien żyć, albo jak się powinno żyć. Na szczęście było to zaledwie kilka pierwszych listów, a potem czytało się fantastycznie.
OdpowiedzUsuńWłaśnie w tej książce też jest dużo porad dla syna na temat, jak żyć, a refleksje teologiczne są dosyć rozbudowane. Pastor zastanawia się, które przykazanie jest najtrudniejsze do przestrzegania, rozmyśla na temat chrztu... Po tę książkę powinien sięgać czytelnik będący w mocno refleksyjnym nastroju :)
UsuńLubię czytać listy z tłem historycznym USA, ale dywagacje teologiczne niestety nie wpisują się w mój gust. Raczej nie przeczytam...
OdpowiedzUsuńTrzeba przyznać, że M. Robinson bardzo ładnie oddała mentalność mieszkańców stanu Iowa, jednak liczne i długie dygresje sprawiają, że to lektura dosyć ciężka :)
UsuńI ja przebrnęłam przez "Gilead" polecany kiedyś przez padmę. Mnie także nużył i niestety już niewiele pamiętam z lektury.
OdpowiedzUsuńDziwi mnie trochę, że ta powieść została nagrodzona Pulitzerem. Co w niej jest wyjątkowego?...
UsuńO wiele ciekawszy jest "Dom nad jeziorem smutku" tej autorki. Przeczytałam niedawno i szczerze się zachwyciłam - piękny język, ciekawe postacie, smutny nastrój :-)
Ja na razie nie mam ochoty na inne książki Robinson, zraziłam się po "Gileadzie".
UsuńNie dziwi mnie to :) U mnie na szczęście pierwszy był "Dom nad jeziorem smutku".
UsuńA mnie ,,Dom nad jeziorem smutku" nie zachwycił. Nie potrafiłam wczuć się w tę książkę. Być może za szybko ją przeczytałam i nie dostrzegłam w niej wielu subtelności, o których czytałam w wielu recenzjach tej powieści.
UsuńOpinie na temat "Domu nad jeziorem smutku" są podzielone, od zachwytów po niechęć. W takim razie myślę, że "Gilead" tym bardziej Cię nie zachwyci :)
Usuń