Strony

10.05.2025

„Gonitwa o życie” Adam Kopacki

Pierwszą część cyklu WROcrime Adama Kopackiego uznałam za słabą i nie sięgnęłabym po kolejną, gdyby nie fakt, że już wcześniej ją wypożyczyłam i nie chciałam oddawać bez przeczytania. „Gonitwa o życie” okazała się nieco lepsza od „Życia za bestseller”, ale niestety nadal dość naiwna.

Główna bohaterka tego cyklu, Iga, wynajmuje teraz mieszkanie razem z fotografką Dianą, którą poznała w pierwszej części. Poza tym jest już właścicielką agencji detektywistycznej. Spełniło się więc jej wielkie marzenie, ale oto wyskoczył nowy problem – zdobyła zaledwie dwa zlecenia i dalej ani rusz. Klienci nie chcą korzystać z usług detektywa, który nie ma doświadczenia ani znajomości i w dodatku jest kobietą. Z każdym dniem Iga ma mniej oszczędności i mniej przekonania, że dobrze pokierowała swoim życiem. Zaczyna się nawet zastanawiać, czy nie schować dumy do kieszeni i nie poszukać pacy u kogoś innego. I wtedy, w tej rozpaczliwej sytuacji, pojawia się klientka. Tyle że nie taka, o jakiej nasza detektywka marzyła... 

Poznały się przed laty, kiedy Iga odwiedzała stadninę. Obcowanie z końmi pozwalało jej koić ból po tragicznej śmierci ojca. I byłoby pięknie, gdyby nie wyjątkowo chamska treserka Anita, która wyładowywała na Idze swoje frustracje. Dziś już Anita nie jest treserką. Wyszła bogato za mąż, założyła własną stadninę. Ale najwidoczniej nie zmieniła zachowania wobec ludzi, bo oto ktoś dybie na jej życie. Anita tak się boi, że przestała nawet jeździć konno. A przypomniała sobie o Idze dlatego, że to właśnie Iga zauważyła kiedyś, że po wizytach jednego z weterynarzy umierają konie. A skoro w wieku nastu lat umiała tak dobrze kojarzyć fakty, można liczyć na to, że i teraz zidentyfikuje mordercę. 

W książce tej autor ukazał środowisko jeździeckie. Stadninę, pracę przy koniach, ich bogatych właścicieli oraz biedniejszych pracowników. Ośrodek prowadzony przez Anitę z zewnątrz wygląda jak więzienie – otoczony jest wysokim murem, najeżony kamerami; ktoś nieumówiony nie ma szans wejść do środka. Bywa tu niewiele osób, a jedna spośród nich zabiła już stajenną i planuje kolejną zbrodnię. O tym, że wokół Anity naprawdę czyha ktoś o złych zamiarach, dowiadujemy się z jego zapisków, które autor wplata pomiędzy opisy działań Igi. Te zapiski mordercy to zabieg dość sztampowy, często spotykany w słabych kryminałach (w pierwszej części WROcrime autor też go zastosował). 

Jaka jest Iga? Z jednej strony sympatyczna i wytrwała, ujmuje się za pokrzywdzonymi ludźmi i zwierzętami, dąży do zrealizowania swoich marzeń. Z drugiej jest w niej coś niesamowicie drażniącego, jakiś skrajny infantylizm niepasujący ani do jej wieku, ani do profesji. Co ona w ogóle umie? Nie potrafi prześwietlić przeszłości podejrzanych, dostać się do żadnych baz danych ani sprawdzić, czy skazany weterynarz miał żonę i dzieci, czy przyjaźnił się z kimś ze stadniny. Ba, nie potrafi nawet prowadzić notatek w nowoczesny sposób, na przykład w smartfonie, tylko zapisuje swoje spostrzeżenia w papierowym notesiku. Kiedy chce odmierzyć w lesie odległość dwóch kilometrów, mierzy ją... krokami. I to odliczanymi osobiście, bo nie przychodzi jej do głowy, by skorzystać z krokomierza znajdującego się przecież w każdym smartfonie. „Odliczała kroki do dwóch tysięcy, bo to właśnie po około dwukilometrowym dystansie powinien zacząć się czworobok, na którym doszło do wypadku”[1]. O takim drobiazgu, że jeden krok to nie jeden metr, już nie wspominam.

Poza tym bez końca się przewraca. Zahacza o stolik w domu Anity i pada, zlatuje z pieńka, z drzewa, na które próbuje się wspiąć, a po kilku minutach z innego, na które wlazła... Zdarza się jej bezmyślnie niszczyć rzeczy: kiedy chce, by jedna z klubowiczek odwiozła ją do domu samochodem, przebija oponę w swoim rowerze. A można by przecież spuścić powietrze i mówić, ze dętka jest przebita. Klubowiczka i tak by nie poznała się na kłamstwie, zresztą nawet nie patrzyła na rower.  I jeszcze taki drobiazg: z fabuły wynika, że Iga nie jest dziewczyną rozrywkową. Zdumiałam się więc, gdy przeczytałam, że na widok Krystiana zaczęła się zastanawiać, czy „naprawdę spędziła z nim kiedyś noc”[2]. To ilu ona miała partnerów, że nie pamięta takich szczegółów?... 

W jednej ze scen Iga spaceruje po lesie liściastym „(...) uderzyło ją, jak trafne jest przysłowie o szukaniu igły w stogu siana. Z tą różnicą, że ona nawet nie wiedziała, czego szuka pośród igliwia”[3] – pisze autor. O jakie igliwie chodzi? Ani siano to nie igliwie, ani w lesie liściastym nie ma igliwia. 

Autorze, ortografia! Nie „upokożę ją”[4], tylko upokoRZę! 

Ale w sumie język może być, poza paroma wpadkami jest dobrze. Najbardziej przeszkadzała mi mała wiarygodność zachowań ludzkich. Na przykład właścicielka ekskluzywnego sklepu zostawia ten sklepik otwarty, bez żadnej opieki, i idzie sobie do fryzjera. Albo ortopeda i fizjoterapeuta, obaj mężczyźni, witają się pocałunkiem. Dobrze, niech się całują, ale dlaczego robią to w gabinecie lekarskim na oczach pacjentki, która w dodatku przyszła tam po raz pierwszy? (Już nie czepiam się do faktu, że autor obu tych mężczyzn nazywa lekarzami, a przecież fizjoterapeuta to nie lekarz).

Moja ocena: 3/6

---
[1] Adam Kopacki, „Gonitwa o życie”, Vectra, 2024, s. 113.
[2] Tamże, s. 77.
[3] Tamże, s. 113.
[4] Tamże, s.193.

10 komentarzy:

  1. Książka mi nie zaimponowała, za to ogromnie imponuje mi intelektualna uczciwość, jaką dostrzegam w Twoich recenzjach.

    "Upokorzę" przez "ż" to potknięcie, które absolutnie nie powinno się zdarzyć.
    Choć natknęłam się kiedyś na książkę, w której właśnie napisane przeze mnie zdanie brzmiałoby "Chodź natknęłam się kiedyś...". I to nie był jednorazowy wybryk, ale konsekwentnie powtarzany błąd. Szokujące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziekuję za miłe słowo, a książkę oczywiście odradzam, bo w fabule widać wielką naiwność. Ale autor jest młody, więc może się jeszcze wiele nauczyć. :)
      Nie pojmuję, jak osoby zajmujące się pisaniem powieści, redakcją i korektą mogą nie wiedzieć, kiedy napisać „choć”, a kiedy „chodź”...

      Usuń
    2. W jednej książce widziałem wierzyczki (że niby małe wieże). W innej lud na rzece ( chodziło o zamarzniętą wodę, a nie ludzi) :D

      Usuń
    3. Zadziwiające.... W starych książkach takich usterek się nie widuje.

      Usuń
    4. Zależy jak starych, bo "wierzyczki" były w wydaniu z 1985 roku. Fakt, to był skok na kasę:
      http://seczytam.blogspot.com/2019/11/wmontyhert-atlantyda-i-agharta.html

      Usuń
    5. Masz rację! Widuje się i w starych. Powinnam napisać: w starych książkach takie usterki widuje się o wiele rzadziej niż w tych wydawanych obecnie. :)

      Usuń
  2. Nawet nie wiedziałam, że taka książka istnieje. Jakoś mnie wcale nie kusi by z nią się zapoznać.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Książka ma wiele dobrych ocen. Nie skreślam autora, myślę, że jeśli jeszcze trochę się poduczy, będzie z niego dobry pisarz. :)

      Usuń
  3. Niektórzy mylą siano z igliwiem, bo te zielone pierdółki są do siebie mocno podobne. Po książkę nie sięgnę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niektórzy mylą, od pisarza mogę jednak wymagać, by nie mylił.

      Usuń