24.04.2016

Czy książki wydawane ze współfinansowaniem mogą być dobre? Przeczytałam „Narodziny zła” Dawida Waszaka...


Nie przepadam za utworami wydanymi ze współfinansowaniem, gdyż najczęściej są to gnioty odrzucone przez tradycyjne wydawnictwa. Kiedyś odprawiony z kwitkiem autor musiał pożegnać się z marzeniami o karierze literackiej, teraz zgłasza się do Psychoskoka, Novae Res lub innej firmy wydawniczej, płaci kilka tysięcy złotych i wkrótce otrzymuje swoje dzieło w formie książkowej. Może czuć się jak prawdziwy pisarz! Czytelnikom zazwyczaj próbuje wmówić, że vanity press to dobre rozwiązanie, bo w naszych czasach tylko krewni i znajomi królika mogą wydawać bez współfinansowania. Ale kto by wierzył takim autorom! Ja na pewno nie. Sięgając po ich dzieła, nie spodziewam się literackiej uczty. Nie dziwię się i nie narzekam, kiedy widzę mnóstwo błędów, fatalną polszczyznę, bezsensowną akcję.

Nie poczułam się więc zaskoczona kiepską jakością „Narodzin zła”. Książka, w której Dawid Waszak starał się pokazać, jak maltretowany w dzieciństwie i odrzucony przez kobietę Steven przeobraził się w potwora, okazała się nieuporządkowanym zbiorem prymitywnych opisów okropieństw. Czego w niej nie ma! Tortury, morderstwa, przy tym zabijani są nie tylko ludzie, ale i zwierzęta. Kot umiera w męczarniach. Piesek zostaje uwięziony w worku, polany benzyną i podpalony. Czternastoletnia dziewczynka jest przez wiele tygodni torturowana. 
„Potem wziąłem nożyce i rozciąłem jej stawy, a jeszcze potem kombinerkami wyciągałem kości, jedną po drugiej, tak, że została tylko skóra i tkanka mięśniowa. Niestety, musiałem jej tę rękę odciąć po dwóch dniach, bo wdało się zakażenie. (...) Ostatnią rzeczą, jaką zaplanowałem, było odcięcie brodawek i przyszycie w miejsce oczu. Trochę się namęczyłem, żeby to dobrze wyglądało, ale było warto. (...) Małolata, której oczy zarosły seksem”[1].
Bohater, który jest jednocześnie narratorem, odcinał dziecku ręce i piersi. Nie miał antybiotyków i środków opatrunkowych, nie potrafił leczyć rannych, nie dbał o zachowanie higieny, a mimo to ofiara – jak twierdzi Dawid Waszak – żyła przez wiele tygodni. Przed amputacjami była usypiana proszkami kupionymi bez recepty w aptece. Podobne bzdury pojawiają się w całej książce. Autor w ogóle nie zadbał o prawdopodobieństwo wydarzeń. Nie raczył mnie nawet poinformować, czy policja szukała tej zaginionej nastolatki. Nie dowiedziałam się również, dlaczego nie podjęła żadnych działań po ucieczce chorych umysłowo przestępców. Morderca kręcił się przez kilka godzin wokół stacji, a potem spokojnie odjechał pociągiem! Podobne zarzuty mogłabym mnożyć, ale nie chcę spojlerować. 

Okrucieństwa Waszak przedstawił w sposób rozwlekły, zaś opisy psychiki mordercy i tła wydarzeń potraktował po macoszemu. Z wątkiem miłości Anny do Stevena uporał się w jednym krótkim akapicie. Już w następnym poinformował mnie, że minął rok i dziewczyna porzuciła naszego bohatera. Odniosłam wrażenie, że autora interesuje jedynie szokowanie czytelnika. Nie zadbał nawet o styl. Narrator posługuje się prymitywnym, pełnym wulgaryzmów językiem. Zasób słów jest niewielki, przy tym często się one powtarzają. Zauważyłam też kilka dziwolągów stylistycznych, takich jak np. „przede wszystkim interesowanie torturowanie”[2]. Że co? Interesowanie torturowanie?...

Moja ocena: 2/6.

---
[1] Dawid Waszak, „Narodziny zła”, Warszawska Firma Wydawnicza, 2013, str. 52.
[2] Tamże, str. 11. 

Książka liczy 78 stron.

23 komentarze:

  1. Okrutna książka, nie mam zamiaru jej szukać. Pewnie coś w tym jest, że nie znalazł się wydawca w całości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Okrutna i bezsensowna. Autor wydał w sumie trzy książki, jedną w Novae Res, dwie w Warszawskiej Firmie Wydawniczej. Ta, o której napisałam, to jego debiut. Jak wyczytałam w wywiadzie z Dawidem Waszakiem, pozytywne recenzje zachęciły go do pisania kolejnych książek.

      Usuń
  2. Po takiej recenzji raczej się nie skuszę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, ja nie polecam. Nawet opisami okrucieństw nie umiałam się przejąć. One bardziej śmieszą, niż przerażają. Dawid Waszak powinien popracować trochę nad swoim warsztatem :)

      Usuń
  3. Niektórzy chcą na siłę udowodnić, że umieją pisać przez co męczą biednych czytelników. Po twojej recenzji jakby przypadkowo wpadła w moje ręce książka tego autora to wiem, że lepiej nie marnować na nią czasu. Szkoda tylko, że takie wydawnictwa marnuje papier, który mógłby zostać przeznaczony na dobre książki. Dwiestronyksiazek.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się! Być może te firmy wydawnicze mają ogromne zapasy papieru, a że nikt nie zgłasza się z wybitną książką, drukują byle co :-)

      Usuń
  4. Muszę odnieść się do pierwszego zdania z Twojego posta: "Nie przepadam za utworami wydanymi ze współfinansowaniem, gdyż najczęściej są to gnioty odrzucone przez tradycyjne wydawnictwa". Nie mam argumentów na obronę tezy, że jest inaczej (bo jak dotąd, żadnego współfinansowanego utworu nie czytałam), ale czytam sporo i widzę, że wydawnictwo "tradycyjnym" też zdarzają się wpadki w postaci zwyczajnych gniotów... Powód? Wydawanie książek to biznes, taki sam jak uprawa marchewki. Wydawnictwa tradycyjne niechętnie wydają debiutantów, bo liczy się zysk, więc wybór między nieznanym debiutem a poczytnym pisarzem (nawet, jeśli jest on autorem gniotów) jest oczywisty. Jeśli można, skończywszy za pieniądze Wyższą Szkołę Budowy Karmników, otrzymać dobrą pracę, niby dlaczego, dysponując pieniędzmi, nie można wydać książki? Kto wie, może i tu znajdują się perełki, które inaczej nie ujrzałyby światła dziennego? Na dzisiejszym rynku pracy nie ma w zasadzie znaczenia, czy kandydat na dane stanowisko skończył szkołę prywatną, czy renomowaną państwową uczelnię. Myślę, że czasy zmuszają nas do tego, aby książki traktować podobnie, dawać szansę również tym, które zostały wydane dzięki nakładom autora. Innymi słowy: zawiodłam się na dziełach wydanych przez tradycyjne wydawnictwa wystarczająco wiele razy, aby nie do końca wierzyć, że nawet świetny debiut zawsze zostanie przez nie dostrzeżony i opublikowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Skąd wiesz, że nie da się zadebiutować metodą tradycyjną, jeśli ma się dobrą książkę do zaoferowania? Próbowałaś i odmówili Ci? :-) Takie właśnie plotki (że normalne wydawnictwa zainteresowane są tylko książkami napisanymi przez uznanych autorów i swoich znajomych) rozpowszechniają vanitowcy. Czytuję wywiady z nimi, ich wypowiedzi na forum, blogi z próbkami twórczości. I co zauważam? Komentarze i utwory są bardzo nielogiczne, pełne fatalnych błędów. Nie dziwię się, że normalne wydawnictwa nie chcą mieć do czynienia z takimi autorami.

      Jeśli można, skończywszy za pieniądze Wyższą Szkołę Budowy Karmników, otrzymać dobrą pracę, niby dlaczego, dysponując pieniędzmi, nie można wydać książki?

      W prywatnej szkole też trzeba zdawać egzaminy. Firmy oferujące druk za pieniądze nie mają żadnych wymagań. Możesz w ciągu nocy napisać epopeję i Ci ją wydadzą.

      Usuń
    2. Na dzisiejszym rynku pracy nie ma w zasadzie znaczenia, czy kandydat na dane stanowisko skończył szkołę prywatną, czy renomowaną państwową uczelnię.

      A na rynku czytelniczym ma to znaczenie, bo autor płacący 6-10 tysięcy złotych za wydrukowanie swojego dzieła kojarzy nam się z grafomanem i z głupcem, bo na pisaniu książek powinno się zarabiać, a nie tracić. Takiego autora niemal nikt nie potraktuje poważnie i niemal nikt nie kupi jego książek. A duża ilość pozytywnych recenzji wynika z tego, że książka została sprezentowana blogerom. I właśnie: jak to możliwe, że nie czytałaś żadnego utworu wydanego ze współfinansowaniem? Blogerzy zazwyczaj zasypywani są propozycjami recenzowania :-)

      Ja akurat daję szansę autorom wydającym za pieniądze, czytam ich książki, ale jeszcze nie natrafiłam na taką, którą oceniłabym przynajmniej na 4.

      Usuń
    3. Literatura ponoć łagodzi obyczaje, ale, jak się okazuje, można otrzymać serię osobistych wycieczek i bezsensownych docinków jedynie za wyrażenie opinii niezgodnej z opinią autorki bloga. Masz mnie za self-publishera, sfrustrowanego faktem, że jeszcze nie dostał Nobla? Pudło. Gdybym była złośliwa - tak jak Ty - to napisałabym, że ten temat nurtuje Cię pewnie dlatego, że Twojego "weekendowego arcydzieła" nie wydano nawet ze współfinansowaniem. Ale złośliwa nie jestem, więc tak nie napiszę. A na przyszłość czytaj ze zrozumieniem, bo nigdzie nie napisałam, że "nie da się zadebiutować metodą tradycyjną". Bez odbioru.

      Usuń
    4. Przecież pierwsze dwa zdania były żartem... Zapewniam Cię, że te o self-publisherach nie odnosiły się do Ciebie, nawet do głowy by mi nie przyszło takie coś. Powinnam napisać to w innym akapicie i wyraźnie zaznaczyć, że mam na myśli inne osoby. Pisałam w pośpiechu i nie przeczytałam przez wysłaniem.

      Myślę, że gdybym zapłaciła 8 tysięcy, wydaliby moje weekendowe dzieło. Ale wbrew pozorom jestem osobą ambitną i nie biorę się do wydawania swoich dzieł, skoro wiem, że nie umiem się jasno wyrazić. Często druga osoba odczytuje coś innego, niż chciałam napisać. I kiedy po godzinie czytam to, co napisałam, widzę, że wyraziłam się niezręcznie, źle. Tak jak dzisiaj.

      Nie, nie mam Cię za self-publishera, mam Cię za fajną blogerkę, umiejącą pięknie pisać.

      Usuń
    5. Przyjmijmy zatem, ze zaszło nieporozumienie i zakończmy ten temat. Dodam tylko, że od samego początku moją intencją była nie tyle obrona pomysłu z self-publishingiem, co zwrócenie uwagi na bezlitosne prawa rynku, z którymi, choć trudno, pozostaje się tylko pogodzić.

      Usuń
    6. Dobrze, że napisałaś o tym, jak odebrałaś mój komentarz. Dzięki temu mogłyśmy wyjaśnić nieporozumienie. To ja jeszcze dodam, że zgadzam się z tym, że prawa rynku są bezlitosne. I przykre jest to, że jeżeli utalentowany pisarz wyda za pieniądze, to i tak raczej nie zdobędzie sławy ani czytelników, bo bardzo niewiele osób kupuje książki wydane przez Psychoskok i podobne firmy.

      Usuń
  5. Najpierw brrr w stosunku do książki, a potem mogę się podpisać pod tym co napisała przedmówczyni. Może nie mam aż tak dużego doświadczenia, bo nowości czytam niewiele, ale nawet na tym niewielkim jakie mam zaobserwowałam, iż wydawnictwo musi na siebie zarabiać, a więc wydaje to, co jego zdaniem mu ten zarobek będzie w stanie zapewnić, a że jednak większość czytelników gust ma ....hm ... ma jaki ma to wydaje się to, co się wydaje. Choć myślę, że rzeczywiście większe może być prawdopodobieństwo wydania kiepskiej książki z współfinansowaniem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, zdecydowanie większe. Zgadzam się, że tradycyjne wydawnictwa wydają gnioty. Jednak na kilka gniotów przypada kilkanaście-kilkadziesiąt wartościowych książek, tymczasem w wydawnictwach typu Warszawska Firma Wydawnicza proporcje są odwrotne.

      Mnie trochę razi nieszczerość autorów, którzy wydali za pieniądze. Oni rzadko kiedy przyznają się do tego, że vanity press nie było ich wyborem. W wywiadach mówią: miałem wiele propozycji, ale wybrałem Warszawską Firmę Wydawniczą, bo dobrze się z nią pracuje. Trudno w to uwierzyć :)

      Usuń
  6. O boszeeee... Brak słów na komentarz :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No cóż, obcowanie z dziełem Dawida Waszaka nie należało do przyjemności. Na szczęście jest króciutkie, wystarczyła godzina. Od kolejnych jego książek będę się trzymała z daleka :-)

      Usuń
  7. Ludzka próżność to bardzo żyzne pole, z którego można zebrać niezwykle obfite plony. Wiedzą o tym doskonale wydawnictwa specjalizujące się w self-publishingu. Szkoda tylko, że w tej zalewie tandety i grafomanii toną naprawdę ciekawi i wartościowi autorzy. Jako przykład warto podać Marcina Borkowskiego i jego "Odwlekane porządki". Zbiór bardzo przemyślany i ciekawie napisany, a dopiero niedawno doczekał się książkowego wydania (na łamach oficyny Lampa i Iskra Boża).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dodam Alicję Róg i jej "Piąte: nie zabijaj".

      Usuń
    2. To raczej nie self-publishing, tylko vanity press... Autor nie wydaje sam, tylko wpłaca firmie wydawniczej pieniądze (6-10 tysięcy zł). Dziękuję Wam za ciekawe tytuły, zapamiętam je. Ja niestety jeszcze nie natrafiłam na dobrą książkę wydaną za pieniądze autora. Ale przeczytałam ich zaledwie kilkanaście. Drugie kilkanaście odłożyłam po przeczytaniu kilku kartek :)

      Usuń
  8. Ja jestem uprzedzona do self-publishingu, ponieważ nie natknęłam się jeszcze na książkę wydaną w ten sposób, która byłaby przynajmniej przyzwoita. Nie chcę automatycznie odrzucać wszystkich pisarzy, którzy decydują się na self-publishing, ale fakty świadczą same za siebie - zdecydowana większość wydanych w ten sposób publikacji to gnioty. Poza tym nie chce mi się wierzyć, że wydawnictwa zaciekle odrzucają świetne książki dlatego, że ich autor jest nieznany. Na pewno zdarzyły się i takie wypadki, ale to są, właśnie, wypadki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całkowicie się z Tobą zgadzam. Z połączenia kiepskiego warsztatu autora i niestaranności redaktora wychodzi męcząca, często nieczytelna całość. Kiedyś wierzyłam, że ci „niezależni pisarze”, jak oni lubią siebie nazywać, to pechowcy, przeciwko którym wszyscy się sprzysięgli. Potem, po kontakcie z ich książkami, zmieniłam zdanie. Na ich książki nie wydałabym nawet złotówki. Czytam je (lub próbuję czytać) tylko wtedy, gdy je dostanę lub pożyczę.

      Usuń
  9. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń