28.02.2015

„Szlakiem wieloryba” Francisco Coloane


Jest rok tysiąc dziewięćset siedemnasty. Trzynastoletni Pedro Nauto, mieszkający na należącej do Chile wyspie Chiloé, w dramatycznych okolicznościach traci matkę. Jedyną osobą, z którą łączą go teraz więzy krwi, jest bogaty dziadek. Proponuje on Pedrowi pomoc, chłopiec jednak ma do niego żal o złe traktowanie matki i postanawia, że sam będzie zarabiał na swoje utrzymanie. A ponieważ samotność bardzo mu dokucza, postanawia dostać się na statek. Może wśród marynarzy znajdzie bliską osobę?

Powieść podzielona została na dwie części, lądową oraz morską. Ta pierwsza, według mnie o wiele ciekawsza niż druga, opowiada o przyspieszonym dojrzewaniu Pedra, jego gniewie na dziadka, samotności, pracy u sąsiadów, pierwszych doświadczeniach erotycznych oraz o wierzeniach i zwyczajach mieszkańców archipelagu Chiloé. W części drugiej Francisco Coloane opisuje trudny żywot marynarzy, szczególnie dużo miejsca poświęcając postaci kapitana. Okazuje się, że większość załogi zaciągnęła się na statek nie z powodu miłości do morza, lecz z nędzy. Na lądzie trudno im było zdobyć pożywienie, nieraz głodowali. Jako marynarzom wiedzie im się lepiej, bo przynajmniej mogą się najeść wielorybiego mięsa. 

Największe zalety „Szlakiem wieloryba” to piękne, bardzo plastyczne opisy południowoamerykańskiej przyrody oraz postać nastoletniego Pedra, który ze wszystkich sił próbuje sobie poradzić w życiu, nie narzeka i nie zapomina o tym, czego nauczyła go matka. Jednak z czasem sympatyczny chłopak przestaje być pierwszoplanowym bohaterem, autor skupia się bardziej na dorosłych marynarzach, a ich problemy i charaktery nie są już tak ciekawe. 

Zachwycałabym się tą książką, gdyby nie duża ilość brutalnych scen z udziałem bezbronnych zwierząt. Coloane przedstawia walkę kogutów, podcinanie gardła jelonkowi, zabijanie byka, ptaków, ufnych pingwinów, nie mówiąc już o licznych opisach zarzynania wielorybów. Marynarze nie oszczędzają nawet samicy, która dopiero co urodziła młode. Trzeba mieć mocne nerwy, by czytać o wielorybiątku, które płynie za statkiem, próbując pochwycić pierś martwej matki...

Moja ocena: 4/6.

---
Francisco Coloane, „Szlakiem wieloryba” („El camino de la ballena”), Noir sur Blanc, 2000.

„Maria Konopnicka. Rozwydrzona bezbożnica” Iwona Kienzler










Sięgnęłam po tę książkę, bo interesuję się życiem pisarzy, ale szkoda było mojego czasu. „Rozwydrzona bezbożnica” napisana została językiem bardzo nieestetycznym i stanowi zlepek fragmentów z innych biografii, przy tym Iwona Kienzler korzysta nie tylko z prac poważnych twórców, takich jak Szypowska i Magnone, ale też powołuje się na słowa Krzysztofa Tomasika, autora „Homobiografii”. Kienzler najbardziej interesują takie sprawy jak orientacja seksualna Konopnickiej, jej kochankowie i problemy z dziećmi, o twórczości zaś wspomina rzadko. Czyta się to lekko, bo Kieznler nie wymaga od czytelnika żadnego wysiłku umysłowego i w kółko powtarza te same informacje. 

Trudno zrozumieć, dlaczego autorka uważa Konopnicką za „rozwydrzoną” i dlaczego tak jej nie lubi - a da się wyczuć, że nie lubi. Na światło dzienne wyciąga liczne grzeszki Konopnickiej – ucieczkę od męża, niezapraszanie wnuków do dworku w Żarnowcu, wnoszenie przez nią do sądu w Krośnie licznych skarg na okolicznych chłopów, niechęć do kościoła, nierówne traktowanie dzieci (przy tym córka Helena, która kradła, awanturowała się, zachodziła w ciążę jako panna i na wszelkie inne sposoby przynosiła wstyd rodzinie, przedstawiona została jako niewinna ofiara nieczułości matki), niepozwalanie najmłodszej córce Laurze na zdobycie zawodu aktorki – i wreszcie tajemnicza przyjaźń z malarką Dulębianką, do której Konopnicka zwracała się per „Pietrek”. Cóż, prawdopodobnie nigdy nie dowiemy się, co naprawdę łączyło obie kobiety, choć śledząc ich losy jakoś trudno oprzeć się wrażeniu, że ich wzajemne relacje przekraczały granice przyjaźni[1] – pisze Kienzler. 

W ostatnim rozdziale przytoczone zostały fragmenty tekstu napisanego przez Grzegorza Gaudena, któremu się zamarzyło, by Konopnicka i Dulębianka patronowały związkom partnerskim: Spłacając dług kilku pokoleń Polaków wobec Marii Konopnickiej i Marii Dulębianki i spełniając marzenia obu kobiet, Sejm PR uchwala ustawę o związkach partnerskich[2] – napisał on. Ale o jakie marzenia chodzi? Jeżeli Konopnicka istotnie żyła z Dulębianką w związku homoseksualnym, ukrywała to przecież, jak więc można twierdzić, że wywlekając na światło dzienne jej tajemnicę, spełnia się jej marzenie? Jest to niesprawiedliwe i po prostu głupie. 

„Rozwydrzona bezbożnica” została napisana bardzo niechlujnym językiem, mnóstwo w niej źle powstawianych przecinków i dziwnych tworów językowych. Iwona Kienzler uważa, że dwudziesta piąta rocznica pracy pisarskiej i rocznica dwudziestopięciolecia pracy pisarskiej[3] oznaczają to samo i że można kontynuować wykształcenie[4], a nie kształcenie. Zdarzają się i takie zdania: Maria wróciła do łoża umierającego syna, gdy ten był w agonii[5] – a to przecież pleonazm. Gimnazjalista, który takim językiem pisałby wypracowania, miałby zeszyt ozdobiony jedynkami. I jeszcze drobna uwaga: Kienzler pisze, że w roku 1903 postanowiono w szczególny sposób uhonorować poetkę, fundując jej, podobnie jak wcześniej nobliście Sienkiewiczowi, dworek[6]. Stop, w roku 1903 Sienkiewicz nie był jeszcze noblistą, Nobla otrzymał dopiero dwa lata później! 

Moja ocena: 2/6.

---
[1] Iwona Kienzler, „Maria Konopnicka. Rozwydrzona bezbożnica”, Bellona, 2014, str. 186.
[2] Tamże, str. 182.
[3] Tamże, str. 222. 
[4] Tamże, str. 143.
[5] Tamże, str. 134.
[6] Tamże, str. 223.

„Miejsce bez granic” José Donoso

Główną bohaterką Miejsca bez granic José Donoso jest Manuela, współwłaścicielka domu publicznego w chilijskim miasteczku. Nie wygrałaby konkursu piękności, bo ma krzywe nogi, bezzębne usta, owłosiony nos i w dodatku brzydko pachnie. Jednak kiedy wkłada czerwoną hiszpańską suknię i zaczyna tańczyć, podpici klienci burdelu wpadają w wielkie podniecenie. Chwalą Manuelę, szczypią, oblewają alkoholem. Na więcej nie mogą sobie publicznie pozwolić, gdyż naraziliby się na szyderstwa i przezwisko „pedał”. Wszyscy przecież wiedzą, że Manuela pod falbaniastą sukienką ukrywa męskie ciało i, choć się tego wypiera, jest ojcem osiemnastolatki o przezwisku Japoneczka.

23.02.2015

„Dwie albo trzy Gracje” Aldous Huxley


Wszystko dzieje się na początku lat dwudziestych. Wracający z podróży Dick Wilkes, czyli narrator tej książki, nieopatrznie zgadza się odwiedzić dom poznanego po drodze Peddleya, który okazuje się gadatliwym, bardzo przykrym w obyciu, natrętnym nudziarzem. O wiele lepsze wrażenie robi na nim żona Peddleya, Gracja, choć i ona ma mnóstwo wad. Po powrocie do Londynu Dick kontynuuje znajomość z nią. W zasadzie trudno zrozumieć, czym ta nieciekawa kobieta aż tak bardzo go zafascynowała. Sam przecież przyznał, że nie pociągała go fizycznie ani nie kochał się w niej – nic  z tych rzeczy. A jednak prawie cała książka składa się z opisów jej zachowania. 

18.02.2015

„Umarł mi” Inga Iwasiów

„Umarł mi” to książka o żałobie, napisana przez Ingę Iwasiów tuż po śmierci jej ojca. Znajdują się w niej rozważania na wszelkie tematy związane z pogrzebem, likwidowaniem rzeczy osobistych zmarłego, zachowaniem osoby w żałobie. Iwasiów nie należy do osób, które po śmierci bliskich zamykają się w czterech ścianach i płaczą, rwąc włosy z głowy. „Grzeszyłam przeciw żałobie. Oglądałam komedie. Czytałam literaturę erotyczną. Byłam też na wakacjach”[1] – wyznaje. Ale przez cały czas myślała o ojcu, tęskniła za nim, wspominała – i pisała tę książkę.

Mój ulubiony rozdział to ten zatytułowany „Pokój ojca”. Opowiada on o czytelniczych preferencjach ojca Ingi Iwasiów. Ojciec nie od zawsze był czytelnikiem. Książki zaczął pochłaniać dopiero wtedy, gdy córka została pisarką. „Rozkręcił się po Bambinie. Mniejszy pokój w mieszkaniu rodziców zamienił się w prywatną czytelnię. Siedział wieczorami na kanapie, systematycznie zapoznając się z dostarczanymi przeze mnie tomami”[2].

16.02.2015

„Salamandra” Elżbieta Anna Łubińska


„Salamandra” to prawdziwa historia o życiu dziewczyny poruszającej się na wózku inwalidzkim. Elżbieta mogłaby chodzić, gdyby lekarze nie popełnili w jej przypadku wielu błędów medycznych. Miała trzy latka, kiedy zaczęła nieznacznie kuleć. Spostrzegawcza matka zaprowadziła ją do lekarza, który jednak zlekceważył problem. Po kilku latach jedna noga dziewczynki była o wiele słabsza i chudsza od drugiej. Na domiar złego w wieku dziesięciu lat Elżbieta spadła ze schodów i straciła przytomność. Zadzwoniono po karetkę, jednak lekarz z pogotowia nie chciał nawet obejrzeć dziewczynki, diagnozę wydał na odległość: „Niech dziecko leży spokojnie, a na pewno wszystko pomału przejdzie”[1]. I dziecko leżało przez kilka tygodni, bez końca czując ogromny ból i słabość. Potem już nie stanęło na nogi...

„Nieraz się zastanawiałam, czy gdyby wobec lekarzy stosowany był kodeks Hammurabiego – oko za oko, ząb za ząb – mniej byłoby źle i niedbale leczonych chorych”[2] – napisała Łubińska i nie można nie przyznać jej racji.

Książka jest nie tylko opisem zmagań z cierpieniami ciała, ale także wstrząsającym dokumentem chorowania na depresję. Autorka pokazuje, jak mocno choroba ciała wpływa na psychikę. Elżbieta nie umiała poradzić sobie z nudą, samotnością, kompleksami, szyderstwami dzieci i z bezdusznością dorosłych, którzy często traktowali ją jak przedmiot pozbawiony uczuć. Tęskniła do ludzi i zarazem coraz bardziej ich się bała. Zdając sobie sprawę ze swego stanu, prosiła matkę o zapisanie jej do psychiatry, matka jednak wstydziła się skontaktować z tą jedyną osobą, która mogłaby pomóc, i wezwała księdza.

Znaczące, że Łubińska, doświadczająca tak wiele bólu fizycznego, wyznała: „Cierpienie fizyczne jest niczym, drobnostką w stosunku do cierpienia duchowego”[3]. 

Autorka „Salamandry” starannie i ze szczerością opisała wszystko to, co było w jej życiu ważne: szukanie przyjaciół, ciężkie warunki mieszkaniowe, pobyty w szpitalach i na turnusach rehabilitacyjnych. Dorastała w czasach głębokiego PRL-u, w jej opisach pojawiają się więc sanatoria pozbawione wózków inwalidzkich (niechodzące dzieci wożono po prostu na krzesłach), mieszkania bez łazienek. Natomiast opis zachowania lekarza, który nie przyjął potrzebującej pomocy dziesięciolatki do szpitala, brzmi niepokojąco znajomo. 

Książka Elżbiety Anny Łubińskiej jest godna polecenia, wartościowa i bardzo wzruszająca. Wzbudza wiele uczuć: gniew na bezduszny personel medyczny i na niesprawiedliwy los, ogromne współczucie dla chorej dziewczyny. Niektóre sceny – na przykład odma głowy robiona bez znieczulenia czy pierwsze godziny po operacji nóg – zostały napisane tak obrazowo i wstrząsająco, że bardzo działają na wyobraźnię czytelnika, ci wrażliwsi mogą nawet się popłakać.

---
[1] Elżbieta Anna Łubińska,  „Salamandra”, Wydawnictwo Literackie, 1986, str. 24.
[2] Tamże, str. 185.
[3] Tamże, str. 259. 

12.02.2015

James Michener „Powieść”


„Powieść” Jamesa Michenera czytałam przez trzy tygodnie. To długo, bardzo długo. Ktoś mógłby zapytać: taka ta książka nudna? O nie! Nie jest nudna, wprost przeciwnie, cudna i tak pasjonująca, że chciałam jak najdłużej sycić się jej klimatem i obcować z bohaterami, bo bohaterowie to osoby, dla których literatura jest sensem życia. To pisarze, redaktorzy, profesorowie, czytelniczka. Wszyscy oni przepełnieni są miłością do książek i z pasją albo tworzą, albo czytają, albo organizują spotkania autorskie. Powieść o takiej tematyce idealnie trafia w mój gust i sprawia, że mam chęć czytać jeszcze więcej.

11.02.2015

„Źli Niemcy” Bartosz T.Wieliński



Książka ta jest opowieścią o aktywnych organizatorach ludobójstwa, o naukowcach, których odkrycia wykorzystywano do uśmiercania więźniów i o oportunistach, którzy wstępowali do NSDAP w celu zrobienia kariery, czyli o różnych Niemcach, którzy przyczynili się do śmierci lub cierpienia wielu osób i których nazwiska owiane są złą sławą. Choć tytuł książki brzmi „Źli Niemcy”, bohaterami są nie tylko czystej krwi Niemcy. Amon Göth, sadystyczny zbrodniarz wojenny, Otto Skorzenny i Herbert von Karajan byli z pochodzenia Austriakami, a Fritz Haber – Żydem.